Na początek teoria: inicjatywę ustawodawczą w UE ma Komisja Europejska. To ona przedstawia Parlamentowi Europejskiemu projekt rozporządzenia lub dyrektywy, nad którym my, europosłowie, procedujemy i którego ostateczną wersję negocjujemy z Radą – czyli z przedstawicielami rządów państw członkowskich.
A teraz praktyka. W ubiegłym tygodniu, podczas sesji plenarnej w Strasburgu, debatowaliśmy nad takim właśnie dokumentem – tym razem dotyczącym walki z nadużyciami finansowymi. I tak: europoseł PiS tłumaczył nam, dlaczego jego grupa – czy też jego partia (słowo honoru, nie lada wyzwaniem jest zrozumieć, co ten poseł głosi, a mój podziw dla tłumaczy każdorazowo wręcz szybuje) – nie zagłosuje za omawianymi propozycjami. Mówił, że jest przeciw prokuraturze europejskiej i nie chce, aby budżet europejski był związany z przestrzeganiem prawa w krajach członkowskich Unii Europejskiej. Słuchałam tego wystąpienia i zastanawiałam się, co też może nas czekać w następnej kadencji PE i co w ogóle może się stać w Unii, jeśli obywatele Wspólnej Europy wpuszczą na salę plenarną więcej polityków głosujących przy każdej okazji przeciwko wzmacnianiu wspólnych ram prawnych, przeciwko wspólnym standardom oraz przeciwko kontroli praworządności w państwach członkowskich.
Eurosceptyków można spotkać w każdym z 28 krajów Wspólnoty. Na szczęście niemal wszędzie są w opozycji. Do niechlubnych wyjątków od niedawna należą Włochy – ale tam, jak na razie, rząd nie zabiera się za niszczenie prawa ani nie podnosi ręki na własną konstytucję – oraz Polska i Węgry, przeciwko którym toczą się już postępowania w sprawie łamania praworządności. O Brytyjczykach nie wspominam, bo tam sytuacja jest tyle zagmatwana, ile dramatyczna.
Eurosceptycy zasiadają też w Parlamencie Europejskim – głośno słychać ich krzyki z prawej strony sali plenarnej.