W ciągu mojego dość długiego życia byłem świadkiem upadku co najmniej trzech imperiów. Najpierw przez dziurkę w szafie, w której byłem ukryty, oglądałem imperium Tysiącletniej Rzeszy i jej krach. Mogłem wreszcie wyjść ze swojej kryjówki, podejść do okna, a nawet wyjść na balkon i (wstyd powiedzieć) nasikać z góry, za co nieźle oberwałem. Tyle miesięcy nie wychodziłem, że zapomniałem, iż jest tam ołtarzyk. Odwiedziłem niedawno ten dom na Pradze, jest w strasznym stanie, a balkonów po prostu nie ma. Trzeba siusiać w bramie.
Żołnierzy polskich ani radzieckich nie widziałem, nawet kiedy wolno mi już było wyglądać przez okno, gdyż było to okno na podwórze. Miałem siedem lat i nie rozmyślałem, czy to było wyzwolenie prawobrzeżnej Warszawy (dziś rocznica przemilczana), czy też – jak się teraz mówi – „wkroczenie Armii Sowieckiej” na Pragę i zamiana jednego okupanta na drugiego. Dla mnie nadeszła wolność, wyjazd do domu dziecka w Częstochowie, a następnie do rodziny w tym mieście. Mieszkaliśmy w przedwojennej kamienicy na ulicy Garibaldiego 19 m. 3. Wkrótce ciocia Rózia zmarła na raka, zachowały się jej listy błagalne o zasiłek na leczenie. Wujek Prawin zabrał mnie do Berlina.
Tam dopiero zobaczyłem upadek Tysiącletniej Rzeszy z bliska. Miasto zrujnowane, nosiło ślady walk o każdy kamień. Ludzie na ulicach zbierali niedopałki. Kobiety nosiły futra, jakich nigdy nie widziałem, ewidentnie trofea zdobyte przez ich mężów. Eleganckie panie wyprowadzały psy nieznanych mi ras, jak się potem dopytałem, były to m.in. chow-chow. Psy w Berlinie były bardziej zadbane niż my w Warszawie. Na pewno były starannie wyczesywane, podczas kiedy ja – gdy zostałem odzyskany przez bliskich – musiałem najpierw przejść gruntowne szorowanie w misce na klatce schodowej, żeby nie wpuścić „zarazków i pasożytów” do mieszkania.