Najważniejsze, a jednocześnie najbardziej banalne odkrycie tej wiosny: układ dwubiegunowy w polskiej polityce nie tylko nie osłabł, ale jeszcze się wzmocnił. Z jednej strony formacje lepione i kierowane przez Jarosława Kaczyńskiego, z drugiej te, które utworzyły Koalicję Europejską. Ciekawe jest jednak zestawienie sondaży, kiedy występuje w nim Koalicja Europejska, a kiedy ugrupowania koalicyjne osobno. Okazuje się, że o ile KE niemal dorównuje PiS, to już zwykły sondaż partyjny pokazuje stary, od dawna niezmienny rozkład, jak ostatnio: PO – ok. 24 proc., a koalicjanci po 4–6 proc. Tak jakby na hasło europejskich wyborów elektorat posłusznie „dodawał się”, po czym przy pytaniu o wybory parlamentarne spokojnie rozchodził się na dotychczasowe miejsca.
Sama Platforma ma średnio mniej więcej wciąż tyle, co w wyborach w 2015 r. Pokazuje to, że szef PO, wbrew wielu opiniom, nie zwasalizował koalicjantów, bo wciąż nie może się bez nich obejść w walce z PiS. Zorganizował koalicję, ale dla Platformy nie ugrał na tym wiele poparcia. Nie ma zjawiska, na które być może liczył: że w ramach koalicji nastąpi trwały przepływ wyborców w kierunku najsilniejszego „udziałowca”. Dlatego, zwłaszcza w perspektywie wyborów parlamentarnych, waga Sojuszu, ludowców, być może nawet Nowoczesnej, wciąż się liczy, a tym samym Włodzimierz Czarzasty, Władysław Kosiniak-Kamysz, Katarzyna Lubnauer nadal pozostają istotnymi kartami w tegorocznym politycznym rozdaniu.
Odłożone rachunki
Po wyborach może to się wahać. Czarzastemu raczej nic nie zagraża, bo jego trzy jedynki na listach KE niemal na pewno zdobędą mandaty, a może ugra coś więcej. Zresztą po odejściu z SLD najpierw Dariusza Jońskiego do Barbary Nowackiej, a potem Krzysztofa Gawkowskiego do Roberta Biedronia właściwie nie widać innych, choć trochę znanych polityków Sojuszu, poza dawnymi premierami, którzy w partii już de facto nie działają.