Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Mój gniewny antyklerykalizm

Archaiczna umowa społeczna zakazująca mówienia źle o religii jest już do cna skompromitowana i nie obowiązuje.

Otrzymałem ostatnio reprymendę od red. Tomasza Lisa w sprawie mojego, jako rzecze, prymitywnego antyklerykalizmu. Bo ja „wrzeszczę”, żeby katolicy zaprzestali chrzcić dzieci. Owszem, tak uważam: chrzest jest w oczach Kościoła aktem o skutkach nieodwracalnych, przez co wiele osób ochrzczonych, lecz niechętnych katolicyzmowi, odczuwa dyskomfort. Dlaczego nie pozwolić młodzieży samodzielnie decydować, czy chcą zostać katolikami, zamiast chrzcić swoje dzieci w niemowlęctwie, bez ich wiedzy i zgody? Ten i wiele innych poglądów, chyba całkiem rozsądnych, uchodzą za przejaw prostackiego antyklerykalizmu, który nie tylko jest w swej agresji i zacietrzewieniu zupełnie nieskuteczny, lecz ponadto analogiczny do religijnego fanatyzmu.

Ponadto, jak twierdzi red. Lis w „Newsweeku” (20/2019, s. 3), „Prymitywny antyklerykalizm jest dziś w Polsce domeną tych, którzy cynicznie chcą na nim zbudować swoją polityczną pozycję”. Nieprawda – wszyscy wiedzą, że na ostrym antyklerykalizmie daleko się w polityce nie zajdzie. Nie jesteśmy cyniczni. Raczej gniewni.

Redaktor Lis nie jest sam. Tak jak on myślą miliony liberalnych mieszczan, którzy z umiarkowania – wdzięcznej siostrzycy oportunizmu – uczynili sobie sztandarową cnotę. Trza być w butach na weselu, a w dodatku być zawsze gdzieś pośrodku, unikać radykalizmu, prowadzącego do niepokojów, nieracjonalnego, niegodnego osoby na poziomie. No, może nie „na poziomie”, bo to określenie dyskryminujące, lecz „wykształconej”. A właściwie to nikomu w naszych czasach nie przystoi. Bo dziś już wszyscy (oprócz Hartmana) jesteśmy kulturalni i szanujemy jedni drugich.

Trochę już widać, skąd się wziął i na czym polega ów mieszczański „moderantyzm”, który chciałbym dziś naświetlić. Za punkt wyjścia przyjmijmy pytanie, co mają począć ci, którzy uważają, że żadna dziewica nie urodziła Boga, żaden człowiek nie jest Bogiem, żaden zmarły nie wstał ani nie wstanie z grobu, nikt nie chodził po wodzie, manna nie leciała z nieba, a ryba nie wypluła Jonasza itd. Z pewnością ich komfort głoszenia swych niesłychanych przekonań jest mniejszy niż komfort tych, którzy je żywią, nakłaniając do tego samego innych.

W jeszcze gorszej sytuacji są ci, którzy chcieliby dać wyraz swemu przeświadczeniu moralnemu, iż nie godzi się przekonywać innych, że po śmierci wstaną z grobów i będą żyli w raju, bo nic za tym nie przemawia. Głoszenie takich opinii uchodzi za zachowanie prowokacyjne, jątrzące, a nawet prymitywne. A to dlatego, że kto tak „dosłownie” podchodzi do tez religijnych, ten nie rozumie, że są to tezy z innego porządku, tezy o charakterze moralnym, których nie można rozumieć jako opisów faktów. No i tu mamy kłopot.

Problem baśniowej i nieprawdopodobnej treści wierzeń uwierał elity już w średniowieczu. Niektórzy, jak Siger z Brabancji, sugerowali nawet, że są dwa porządki prawdy: prawda faktów i prawda wiary. Niestety, jakiekolwiek relatywizowanie wiary i odchodzenie od tzw. treści historycznej Pisma Świętego oznacza brak gorliwości i jest na gruncie religii całkowicie zakazane. Za mówienie takich rzeczy, modnych od XVIII w., a mianowicie o „moralnym” czy „symbolicznym” przesłaniu opowieści biblijnych, które nie mogą być rozumiane tak dosłownie, jak wierzy w nie lud, w dawniejszych czasach można było trafić na stos. Dziś można je nawet usłyszeć w kościele, na różnych „żoliborzach”, ale to wszystko herezje.

Wiek XIX pracował pilnie na rzecz uzasadnienia uczestnictwa ludzi wykształconych i szanujących fakty oraz naukę w praktykach religijnych. Drogę wskazał Kant, mówiący, że w gruncie rzeczy religia to doświadczenie moralne. Niestety, ten burżuazyjny dyskurs przestał działać, bo zakładał protekcjonalny stosunek do „ludu”, który musi wierzyć dosłownie, podczas gdy my, mądrzejsi, wiemy, co i jak. A przecież odróżnianie elit od ludu jest aroganckie. Sami sobie, my, demokraci, przepiłowaliśmy tę kantowską gałąź pod siedzeniem.

Zapotrzebowanie na pokój między racjonalnością naukową i mieszczańską a religią nie jest tylko kwestą spójności praktyk życiowych elit. Jest ono również następstwem kompromisu zawartego w wyniku wojen religijnych XVI i XVII w., gdy uznano, że lepiej obłudnie udawać wzajemny szacunek i powstrzymywać się od sporów o dogmaty religijne, byleby zachować pokój. Na polityczną poprawność wieku XVII nałożyła się rosnąca religijna indyferencja i sekularyzm wieku XVIII, XIX-wieczne przekonanie o bezprzedmiotowości sporów o wierzenia, które są wszak kwestią odczuć i wyobraźni, oraz XX-wieczny kult nieskażonych intelektualnym przerafinowaniem, naturalnych kultur. Lecz dziś nie tylko nikomu już do głowy nie przychodzi rozważać, czy Maryja faktycznie była dziewicą, lecz w dodatku piękny „lud”, co to „ma prawo wierzyć”, zniknął i nie wolno nawet o nim wspominać. I co zostało sierotom po zmarłych dyskursach? Ano tylko bezrozumna złość na tych, którzy ośmielą się naruszyć obłudny i bałamutny kompromis, że „o religii z szacunkiem albo wcale”. Ostrze, które niegdyś dźgało innowiercę, dziś podrzyna gardło „prymitywa” zaczepiającego wierzących.

Archaiczna umowa społeczna zakazująca mówienia źle o religii jest już do cna skompromitowana i nie obowiązuje, a moralny szantaż, zakazujący krytyki przekonań i praktyk religijnych pod karą wykluczenia ze wspólnoty „nieprymitywnych”, już nie działa. Dlaczego nie działa, to właśnie miałem zaszczyt wyjaśnić. A Maryja była dziewicą albo nie. Tertium non datur. Ukłony.

Polityka 21.2019 (3211) z dnia 21.05.2019; Felietony; s. 104
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną