W scenariuszach politycznych opozycji gdańskie obchody rocznicy 4 czerwca zajmowały miejsce wyjątkowe. I to niezależnie od symbolicznej rangi tego święta w budowaniu optymistycznej opowieści o III RP. Rozpisane na wiele dni, z inauguracją wypadającą raptem tydzień po wyborach europejskich, miały odgrywać rolę uroczystego otwarcia nowego etapu przed decydującą kampanią o Sejm i Senat. Zademonstrować siłę i rozmach szeroko pojętego obozu demokratycznego, wykrzesać entuzjazm z jego sympatyków. Z solidarnościową symboliką w tle, pamięcią po Pawle Adamowiczu, figurą Lecha Wałęsy, wreszcie autorytetem Donalda Tuska.
Rola Tuska, wina Tuska?
Wszystko popsuł wynik wyborów. Aż takiej klęski Koalicji Europejskiej nikt się nie spodziewał. A co gorsza, nie było dość czasu, aby tę klęskę oswoić i przetrawić. Zamiast oczekiwanego entuzjazmu w szeregach opozycji dominuje dziś fatalizm. Realną perspektywą na kolejne wybory wydaje się już nie tyle pokonanie PiS, ile relatywnie niewysoka porażka (np. uniemożliwiająca przyszłej większości parlamentarnej odrzucenie prezydenckiego weta; to na wypadek zwycięstwa opozycji w przyszłorocznych wyborach na prezydenta). Trwają w najlepsze burzliwe rozliczenia, eksponowane są głównie pretensje i urazy, niemal wszyscy o coś się obwiniają. To nie jest dobry czas na świętowanie.
Największy przegrany tych wyborów Grzegorz Schetyna paradoksalnie może mówić o szczęściu w nieszczęściu. Bo główną polityczną rolę w tych obchodach pisano przecież nie jemu, lecz Donaldowi Tuskowi. W tym scenariuszu czerwcowe święto miało być okazją do wielkiego powrotu Tuska (choć jeszcze nieoficjalnego) do krajowej polityki.