W ujawnionym przez „Rzeczpospolitą” liście do prezydenta Marek Falenta wskazuje na ludzi PiS jako współodpowiedzialnych za aferę podsłuchową sprzed pięciu lat. Dla każdego, kto wgłębił się w meandry tego skandalu, nie jest to informacja ani nowa, ani zaskakująca.
„Proszę potraktować ten list jako ostatnią szansę na porozumienie się ze mną. Nie zamierzam umierać w samotności. Ujawnię zleceniodawców i wszystkie szczegóły” – napisał Falenta do Andrzeja Dudy jeszcze z hiszpańskiego aresztu ekstradycyjnego, z którego niedawno został wydany Polsce. Żeby nie było wątpliwości, biznesmen od nagrań od razu dorzucił garść nazwisk: do organizowania podsłuchów miał go namawiać Stanisław Kostrzewski, czyli były skarbnik PiS i niegdyś jeden z najbardziej zaufanych ludzi Jarosława Kaczyńskiego. W sumie Falenta wymienił nazwiska 12 osób, które miały brać udział w spisku – w tym prezesa PiS oraz „trio z CBA”, czyli Mariusza Kamińskiego, byłego szefa biura, dziś koordynatora do spraw specsłużb, jego zastępcę Macieja Wąsika i obecnego szefa CBA Ernesta Bejdę.
Marek Falenta, który jako jedyny z zaangażowanych w aferę podsłuchową ma do odsiedzenia karę bezwzględnego więzienia (2,5 roku), domaga się od prezydenta ułaskawienia. I grozi ujawnieniem kulis afery oraz nowych nagrań, w tym premiera Morawieckiego.
Jego list potwierdza znane od dawna relacje, według których za aferą podsłuchową – a ściślej za operacją rozprowadzania nagrań w mediach – stali ważni działacze partii rządzącej. Nowością jest to, że według biznesmena „podżegającym” był dawny skarbnik PiS.
Rządzący na publikację „Rz” reagują zwyczajowym zaprzeczaniem i przerzuceniem odpowiedzialności na oskarżającego. W tym przypadku jest o tyle łatwiej, że wiarygodność Falenty leży gdzieś na poziomie Żuław.