Demos to rola polityczna, wymagająca rozsądku, którego od milionów nie sposób oczekiwać. Zalew sondaży buduje wrażenie, że demos jest racjonalnym podmiotem, który myśli, pragnie, przewiduje, kalkuluje. Który ma sensowne poglądy i sensowne oczekiwania. Który świat rozumie i rozumnie ocenia. To jednak socjologiczna fikcja, biorąca się z faktu, że socjolog patrzy na demos jak turysta na niedźwiedzia. Z bezpiecznej oddali. Zrobi zdjęcie, jak liże łapy, jak wyjada miód, jak ziewa, imponując kłami. Inaczej na demos patrzy polityk. On musi do niedźwiedzia podejść, musi z nim być. Od niego zależy jego los. A naturę niedźwiedzia poznaje nie z ankiet, ale z blizn na własnej skórze. Dlatego widzi nie misia, lecz bestię.
Solidarnościowi politycy z początku nie rozumieli demosu. 4 czerwca 1989 r. był najważniejszym dniem w powojennej historii, można było oddać głos za wolnością i niepodległością. Tego dnia 40 proc. demosu do wyborów nie poszło, a 40 proc. z tych, którzy poszli, głosowało za PZPR. Rok później co czwarty wyborca poparł awanturnika z Peru. Kilka lat później demos przeszedł samego siebie – jedne wybory po drugich wygrali postkomuniści. Jak zwykle, demos nie wybierał, lecz karał, mścił się na opozycyjnych amatorach. Niemniej władzę oddał ludziom, którzy zrujnowali kraj. Elity szukały głębokich wyjaśnień. Politycy odwrotnie. Pojęli, że nie istnieje tu żadna głębia. Demos nie myśli, ale się miota.
Dobrze wypaść przed sobą
Sondaże próbują uchwycić poglądy demosu. A ten, pytany o zdanie, udaje, że poglądy posiada. Chce dobrze wypaść przed samym sobą. Mówi, że zależy mu na dobrej władzy, na sprawiedliwym państwie, że ceni w politykach kompetencję, że lubi znać prawdę. Mówi wszystko, co mówić wypada. Ale prawda wygląda inaczej. Gazet nie czyta, informacji nie rozumie, polityków ocenia po fryzurze i sposobie mówienia.