To po części prawda; Koalicja wmanewrowana w spory stawiające sprawy na ostrzu noża czuła się niepewnie i popadła w milczenie, licząc na to, że to nie one ukształtują postawy wyborców. Stało się jednak inaczej. Film braci Sekielskich, który obejrzały w sieci miliony, zogniskował konflikt, który z jednej strony przyczynił się do wzrostu nastrojów antyklerykalnych, z drugiej zaś zmobilizował elektorat katolicki, przekonany, że ujawnianie skandalu pedofilii w Kościele to tylko kolejny pretekst do ataku na ich umiłowaną instytucję. W rezultacie spora część wyborców postępowych nie zagłosowała na zbyt letni i umiarkowany antyPiS, lecz na znacznie w tej kwestii radykalniejszą Wiosnę. Spora zaś część dotąd niegłosujących wyborców wiejskich pobiegła do urn, by „wesprzeć swojego proboszcza”. Powodem przegranej KE była więc wojna kulturowa: stan radykalizacji, w którym centrowa koalicja z zasady nie może czuć się dobrze.
Język wojny kulturowej nie jest naturalnym językiem liberalnego centrum, które tkwi, coraz bardziej miażdżone, między młotem lewicy walczącej o kulturową hegemonię a kowadłem prawicy odpowiadającej reakcyjną mobilizacją. Bo też w ogóle wojna nie jest układem domyślnym centrum, które od rewolucji woli reformę, naruszającą status quo powoli i mozolnie. Trudno powiedzieć, kto tak naprawdę pierwszy wymyślił zasady kulturkampfu: czy był to Antonio Gramsci, który nauczył lewicę walczyć w sferze symbolicznej, tworząc pojęcie hegemonii kulturowej? Czy może faszyzujący myśliciele ery Weimaru, którzy odwołali się do idei prostego człowieka i jego naturalnej ludowej mądrości. Od kiedy jednak nastąpiło to zwarcie, walka o kulturę stała się wojną domową, która rozrywa społeczeństwa Zachodu od wewnątrz, coraz bardziej naruszając liberalny konsens oparty na prymacie społecznego pokoju.