Na początku poszukiwań oficjalne informacje kapały bardzo wolno – policja milczała, konferencje prasowe policyjnych rzeczników pełne były napomnień: nie publikujcie plotek, poczekajcie na komunikat, szanujcie ból bliskich Dawida.
Ale to właśnie od ludzi ze służb zaangażowanych w poszukiwania – policjantów, strażaków, terytorialsów – płynęło najwięcej przecieków. Na przykład po służbie – po kolejnym dniu daremnego przeczesywania zapleczy autostrady A2, gdzie miał być Dawid – prywatnie opowiadali znajomym, wśród nich dziennikarzom, że nie ma już wątpliwości: szuka się martwego, nie żywego. U mundurowych – wciąż oglądanych w telewizji, jak twardo, po męsku, w milczeniu idą ławą przez pola za A2 – zwyczajne myśli rodziców i braci: czy to w ogóle możliwe, że Dawida zabił ojciec?
Szukały też funkcjonariuszki, starali się je chronić – opowiada jeden z szeregowych policjantów – nie dawali kobiet na pierwszą linię, raczej do zabezpieczania. Byli tacy, co powtarzali: Jezu, żeby tylko nie padło na mnie, żebym to nie ja znalazł małego. Bo dopóki Dawida nie znaleźli, była możliwość, że żyje. Nadzieja umiera ostatnia – takie frazesy powtarzał im co rano dowódca ich oddziału, codziennie smutniej. Większość przeczuwała tragedię, a o takiej tragedii jak ta jeszcze w życiu nie słyszeli.
Pięcioletni Dawid Ż. z Grodziska Mazowieckiego, przedszkolak, zaginął w środę 10 lipca 2019 r., późnym popołudniem. O godz. 17 Paweł Ż., tata, 32-letni przedstawiciel handlowy w firmie produkującej spryskiwacze, zabrał małego z domu swoich rodziców w Grodzisku i wyruszyli starą skodą fabią do Warszawy, gdzie od trzech tygodni mieszkała jego żona Julia, mama Dawida. Państwo Ż., rówieśnicy, często się ostatnio kłócili – stąd decyzja Julii o wynajęciu kawalerki na Woli.