Dla Marka Ungiera komunikat o treści: „Minister złożył rezygnację. Prezydent rezygnację przyjął”, musiał brzmieć jak nekrolog. I nie ma znaczenia, że ozdobiły go uprzejmości o dobrym urzędniku i uczciwym człowieku. Ukazał się w poświąteczny poniedziałek, w kilka godzin po tym, gdy opinia publiczna dowiedziała się z „Rzeczpospolitej”, że kłopoty z prawem ma nie tylko szef gabinetu prezydenta, ale także jego syn. I w równie dziwnych okolicznościach udaje mu się uniknąć wymiaru sprawiedliwości.
Jednak zainteresowanie prezydenckim ministrem rosło już od wiosny. Od czasu, gdy były minister skarbu Wiesław Kaczmarek zdetonował bombę Orlenową. Kiedy powiedział, że to Marek Ungier w Pałacu Prezydenckim wręczył mu listę zawierającą skład rady nadzorczej Orlenu. W opowieści Kaczmarka nazwisko prezydenckiego szefa gabinetu pojawiło się raz jeszcze. Gdy przyznał, że to od niego dowiedział się, że ma założony podsłuch.
Mariusz Łapiński, były minister zdrowia, zeznał z kolei, że to Marek Ungier nakłaniał go do tuszowania sprawy Laboratorium Frakcjonowania Osocza, „bo tak życzy sobie księżniczka”. W LFO Skarb Państwa poręczał interesy Włodzimierza Wapińskiego, przyjaciela prezydenckiej pary. W końcu prasa sięgnęła do szafy z przeszłością. A tam znalazły się jakieś mumie. Od sześciu lat w warszawskiej prokuraturze na Żoliborzu toczy się śledztwo w sprawie niegospodarności szefów Juventuru, w tym Ungiera, a prokuratura, choć zdecydowała o postawieniu zarzutów, do tej pory nie była w stanie powiadomić o tym prezydenckiego ministra. „Gazeta Wyborcza” wyciągnęła na światło dzienne także to, że Ungier jako szef Juventuru nie zapłacił 90 tys.