Pretekstów nie brakuje, gdyż polska polityka stała się ostatnio aferalnym zagłębiem. Sprzyjające PiS sondaże stale jednak weryfikują rozbudzone nadzieje. Ich miejsce zajmują fatalistyczne konstatacje, że formacji Kaczyńskiego już nic nie zaszkodzi.
Natłok ujawnianych skandali nie sprzyja zresztą czytelnej refleksji. W medialnej gorączce one się wzajemnie przykrywają, każdy kolejny wypiera ze zbiorowej świadomości poprzedni. Być może w zakamarkach pamięci ich okruchy się magazynują, nie wiadomo jednak, ile jeszcze brakuje do osiągnięcia masy krytycznej. Toteż opozycji trudno budować polityczne kalkulacje na takich przewidywaniach.
Zresztą zwykle dopiero po latach polityczne wstrząsy zdają nam się układać w czytelny wzór. Mówimy wtedy, że afera Rywina zniszczyła Leszka Millera. Że Kaczyński sam się załatwił aferą gruntową, a Platformę pogrążyły taśmy z saloniku Sowy. Owszem, każda z tych historii swego czasu uruchamiała istotne procesy. Pełniąc jednak funkcję przede wszystkim katalizatora, nie zaś czynnika przesądzającego o politycznej zmianie. Decydujące znaczenie zawsze mają bowiem decyzje podjęte przez konkretnych ludzi.
Po prostu ludzka pamięć jest wybiórcza. Eksponuje zdarzenia spektakularne, które syciły emocje, nie ma za to szacunku dla towarzyszącego im tła. Stąd nasza wiara w niszcząco-oczyszczającą moc wielkiej afery. Ale jeśli pobuszować w kontekstach i nastrojach czasów minionych, konkluzja będzie inna. Nie zawsze wielka afera wywołuje zmianę. Jeśli pada na jałowy grunt, po prostu rozchodzi się po kościach. A czasem bywa i tak, że kiepsko udokumentowane podejrzenie albo trywialna błahostka uruchamiają ciąg zdarzeń o trudnej do przewidzenia skali.
W poszukiwaniu układu
Początki polskiej transformacji nieodłącznie kojarzą się z wielkimi przekrętami.