Będziemy więcej zarabiać i dostawać wyższe emerytury, krócej czekać w kolejkach do lekarza, oddychać czystym powietrzem. Państwo będzie budować tanie mieszkania, otoczy opieką seniorów, doprowadzi do każdej gminy autobus. Programy z plusami zostaną oczywiście utrzymane. Podatki nie wzrosną, budżet pozostanie zrównoważony.
Pod tym względem programy wyborcze głównych partii praktycznie się nie różnią. W wystawionych na pokaz beczkach miodu nie ma prawa znaleźć się choćby kropla dziegciu. Tradycyjne dylematy ekonomiczne zostały zawieszone, mamy czas ekonomii politycznej. Trafiliśmy do cudownej krainy, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, problemy same się rozwiązują, a napięcia współczesnego świata nie docierają. I chyba nam tu dobrze, choć trochę już nudno. Co nowego można jeszcze obiecać?
Ale licytacja na obietnice to tylko wierzchnia warstwa konfliktu. Materialne profity dla wyborców oferowane są w znacznie szerszych ideologicznych pakietach. Programy wyborcze to najlepsza okazja, aby je rozpakować.
Nieśmiertelne winy Tuska
Objętością program PiS bije pozostałe na głowę. To blisko 240 stron, obfitość wątków, liczb, obietnic. Zagoniony do pracy aparat urzędniczy sumiennie zdaje tu resortowe sprawozdania. Wybawieniem od chaosu jest rozbudowana ideologiczna preambuła. Nadaje całości sens, pozwala we właściwym świetle odczytać większość zobowiązań.
W autorze preambuły bez wątpienia można rozpoznać Jarosława Kaczyńskiego. Jego styl jest niepodrabialny. Jak zwykle wpisuje swój projekt w długi proces historyczny. Z biegiem lat coraz dłuższy. Tym razem stwierdza, iż jego obozowi przychodzi „zmierzyć się z zaszłościami, których źródła tkwią niekiedy nie tylko w patologiach i niedostatkach przemian lat 1989–2015, ale także w czasach PRL, a nawet – np.