Wiem, że się powtarzam, ale, wierzcie mi Państwo, mam w tym swój cel: właśnie dlatego, że liberalizm nie ma od jakiegoś czasu dobrej prasy, ja wzięłam sobie za zadanie uparcie o nim przypominać. Nie lubi go prawica, nie lubi go lewica. Nierzadko lewicowi i prawicowi krytycy liberalizmu mówią jednym głosem: że jest nijaki, niewyrazisty, bezpoglądowy i w całości oparty na zgniłych kompromisach. Że fetyszyzuje tak zwany konsens, wypierając ze sfery publicznej prawdziwą walkę polityczną opartą na sztywnym podziale wróg–przyjaciel. Że w świecie polityki tożsamości, gdzie coraz bardziej liczą się mocne identyfikacje – z plemieniem, narodem, religią, ale też mniej tradycyjnie: z własną seksualnością czy kolorem skóry – nie dostarcza języka, w którym wybrana tożsamość mogłaby się wyrazić. Że jest politycznie nudny i nie inspiruje. Że gospodarczo jest zachowawczy i powtarza swoją mantrę, iż dla kapitalizmu nie ma alternatywy, czyli w skrócie doktrynę TINY (od „There is no alternative”). Że nic światu nie dał, oprócz ciepłej wody w kranie. Czyli, po prostu, że jest wypłukany z wszelkich wartości.
Ostatnio w „Gazecie Świątecznej” (21 września) Marcin Król, skądinąd konserwatysta liberalny, napisał trafnie o problemach, jakie dziś napotyka liberalizm: w dobie polityki tożsamości nie jest to światopogląd, z którego można by wysnuć jakąś jedną przekonującą opowieść. Stąd, zdaniem Króla, ponowna atrakcyjność romantyzmu, który w polskiej kulturze stanowi wciąż żywe źródło narracji patriotycznej. Tymczasem źródło liberalne wysycha. Pytanie jednak, czy dzieje się tak dlatego, że liberalizm nas zawiódł, czy raczej dlatego, że już wykonał swoją pracę, a teraz zapragnęliśmy czegoś więcej?
Wydaje mi się, że prawdziwsza jest druga opcja, zwłaszcza w krajach Zachodu, gdzie zdobycze liberalne traktowane są jak powietrze, którym się na co dzień oddycha, czyli oczywista oczywistość: nie pamięta się o niej i nikt się już o nią nie troszczy, póki jej nie zabraknie.