Kampanii Koalicji można zarzucić niejedno: że wystartowała zbyt późno, a lato zostało zmarnowane, że brak wyrazistych, łatwych do zapamiętania przekazów, że można dostrzec wiele przypadkowości i improwizacji. Za to nie widać zapowiadanej po wyborach europejskich wielkiej oddolnej aktywności. A może po prostu ludzie nie zauważają dotychczasowych wysiłków? Z przedstawionych niedawno wyliczeń wynika, że KO zainwestowała ponad milion złotych w promocję na Facebooku. To ponad dziesięć razy więcej niż PiS. Ale już na ulicach polskich miast i miasteczek pisowska kombinacja granatu, czerwieni i bieli przeważnie nie napotyka konkurencji. Kiedy jedzie się przez prowincję, łatwo o wrażenie, że w tych wyborach rywalizują między sobą głównie kandydaci rządzącej partii. Jak to więc jest z kampanią KO?
Podróże Małgorzaty Kidawy-Błońskiej przebiegają wedle podobnego scenariusza. Zmieniają się tylko wątki tematyczne, dobierane kolejno z programu KO. Jeśli tematem jest służba zdrowia, kandydatka odwiedza szpital. Jeśli przedsiębiorczość, to spotkanie z drobnym biznesem. Ubiegłotygodniowy poniedziałek sztabowcy poświęcili na promocję programu dla społeczeństwa obywatelskiego.
Wieś Przychody leży na pograniczu Podlasia i Lubelszczyzny. Typowa wiejska świetlica: baloniki pod sufitem, wystawa dziecięcych rysunków, orzeł w godle z doklejoną papierową koroną. Za kilka chwil rozpocznie się spotkanie Kidawy-Błońskiej z kołem gospodyń wiejskich. Na powitanie zagra akordeonista, będą sękacze. Kamery telewizyjne już rozstawione. Jeśli nie liczyć dziennikarzy, oczekuje na gościa kilkanaście osób.
Kandydatka na premiera wyraża swój podziw dla oddolnie organizujących się obywateli. Stwierdza, że każda inicjatywa zasługuje na wsparcie, zwłaszcza w najmniejszych miejscowościach.