Tu na zwycięstwo nikt nie liczył. Nadzieję pokładano jedynie w tym, że PiS nie zdobędzie samodzielnej większości w Sejmie, a kandydatom opozycji uda się odbić Senat. Mimo to w warszawskim sztabie Koalicji Obywatelskiej sondażowe wyniki wyborów przyjęto z demonstracyjnym entuzjazmem. Były oklaski, powtarzano, że „opozycja ma przewagę” i jest realna szansa, aby wygrać prezydenturę, jeśli tylko znajdzie się wspólny kandydat popierany przez trzy prodemokratyczne środowiska. Bo razem komitety KO, SLD i PSL zdobyły prawie milion głosów więcej niż partia Kaczyńskiego. „Nie będzie Budapesztu w Warszawie” – wołał ze sceny Grzegorz Schetyna. Mógł dodać, że będzie Warszawa w Budapeszcie, bo akurat tego samego dnia kandydat węgierskiej opozycji odebrał Orbánowi Budapeszt. A Jacek Karnowski dodawał: „Wygraliśmy niesamowitą frekwencją, niesamowitą mobilizacją w naszych miastach”.
Ale wszystko to brzmiało raczej jak zaklinanie rzeczywistości. Koalicyjni liderzy w kuluarowych rozmowach byli zdecydowanie bardziej powściągliwi. Choć – jak twierdzili – wynik exit poll i tak okazał się lepszy niż prognozowany na finiszu kampanii w wewnętrznych sondażach, z interpretacjami woleli poczekać, aż zaczną spływać dane z okręgów, a także będzie wiadomo, co z Senatem. Notowania na poziomie 27 proc., w ich opinii, nie były porażką, bo spodziewano się gorszych. Zamówione tuż przed wyborami badania wskazywały, że poparcie KO oscyluje bliżej 20 proc., nie zaś 30.
– To nie Wałęsa nam zaszkodził, ale taśmy Neumanna. Bo Wałęsa to Wałęsa, wiadomo, że gra na siebie. Trochę to wyglądało tak, że sam się zaprosił na tę naszą konwencję, nie wypadało mu odmówić. Ale według socjologów to nie jego wypowiedź spowodowała odpływ elektoratu, ale właśnie sprawa Neumanna, bo to nasz człowiek, w dodatku dotychczasowy szef naszego klubu – relacjonuje jeden z członków zarządu PO.