Wyrzucony z warszawskiego liceum nr XV im. Narcyzy Żmichowskiej znalazłem się, dzięki dziwnemu splotowi wypadków, w klasie maturalnej słynnego w stolicy liceum im. Reytana. Wchodząc do szatni, czułem niemałą tremę. „Nowi” rzadko są dobrze przyjmowani w zżytych od dawna środowiskach, często też narażeni są na (miałem w tym względzie doświadczenie, bo nie był to pierwszy raz, kiedy musiałem zmieniać szkołę) swoisty ostracyzm, niechęć i agresję. Tym razem, o dziwo, nic mnie takiego nie spotkało. Wręcz przeciwnie – natychmiast przysiadło się do mnie paru kolegów, a Seweryn Braw i Piotr Naimski wprowadzać mnie zaczęli w klasowe obyczaje i tajemnice (a były takie!). W ławce siedziałem najczęściej (sale i układy zmieniały się w zależności od przedmiotu nauczania) z Naimskim, Krzysiem Łączyńskim, rzadziej z Mariuszem Romanisem. Piotr był świetnym kumplem. Dodatkowo łączyło nas to, że chociaż on po maturze chciał studiować chemię, a ja etnografię, mieliśmy te same słabe strony, które kładły się cieniem na maturze, z językiem rosyjskim na czele.
Było swoistym rekordem, że w siódmym roku nauki tego języka (rosyjski wchodził do planu lekcji przecież już w piątej klasie szkoły podstawowej) nie umieliśmy po rosyjsku sklecić jednego zdania, a Piotr nawet nie rozróżniał bukw. W sukurs przyszła nam pełna zrozumienia nauczycielka, pani Więckowa, która dowiedziała się o rozpisanym przez kuratorium konkursie wiedzy o Związku Radzieckim i zaproponowała nam prosty deal: kto stanie do współzawodnictwa i dojdzie do finału, będzie miał na maturze ocenę o oczko wyższą, niż mu się należy. Zgłosili się wszyscy dwójarze. Nie wiem, jak inni, ale Naimski i ja święciliśmy triumfy. Ukończyliśmy konkurs w samej szpicy, dostaliśmy po rosyjskim zegarku i mieliśmy zapewnione trójki.