Rozliczenia w Platformie Obywatelskiej zaczęły się nazajutrz po wyborach. Pierwszy Grzegorza Schetynę zaatakował Borys Budka, dołączyła Joanna Mucha, dalej zastęp zawiedzionych rósł już w tempie geometrycznym. W ubiegłym tygodniu media opisywały „tajną naradę baronów”, podczas której wznoszono toasty za upadek wodza. Tajna jak tajna – pod warszawskim klubem tłoczyli się ponoć dziennikarze, i o to właśnie chodziło.
Na zdjęciach z imprezy uwieczniono barwną plejadę lojalnych dotąd współpracowników Schetyny. A czasem wręcz przyjaciół. Obowiązki gospodarza pełnił zresztą jeszcze niedawno najbliższy druh Stanisław Gawłowski. W Polskę poszedł najnowszy dowcip. Co ma wspólnego Schetyna z Balcerowiczem? On też musi odejść.
Ktoś porównał ten czas do wielkiej odwilży po śmierci Stalina. Nagle opadł strach i można sobie pofolgować. Bo w Platformie faktycznie dotąd bano się Schetyny. Jako dysponent miejsc na listach wyborczych był przecież władcą politycznych karier. Osobiście ustawiał i przestawiał kolejność na listach. Jednych awansował, tych, co podpadli, degradował bądź usuwał. O jego długiej pamięci opowiadano legendy.
Ale pod grubą warstwą spontanicznej krytyki kryła się również polityczna metoda. Czyli osaczyć Schetynę. Obezwładnić dobiegającym zewsząd komunikatem: „Grzegorz, twój czas minął”. Aby nie wytrzymał napięcia i ustąpił. W końcu czasem lepiej samemu odejść („dla Polski”), niż później sromotnie polec w nadchodzących partyjnych wyborach. W pierwszym przypadku wdzięczna partia mogłaby na przykład uhonorować ustępującego szefa prestiżowym stanowiskiem wicemarszałka Sejmu, aby w spokoju przeczekał czas smuty. Po przegranych wyborach człowiek spada w czeluść. Przesiada się do fotela poselskiego w ostatnim rzędzie i nikt na niego nie zwraca już uwagi.