Pewien Węgier w Bratysławie powiedział Grażynie: „Jeszcze zobaczycie, jak to jest nie mieć edukacji”. Było to kilka lat temu na zjeździe pisarek, pisarzy i intelektualistów z byłych demoludów. Węgry zaczynały się już wtedy pogrążać w nacjonalizmie, ale doniesień o autorytarnych zapędach Orbána wciąż słuchało się jak bajki o żelaznym wilku. Bo jak to? Wypaczony komunizm lubimy? Nie! Transformacja była? No, niby tak. Chcemy powrotu do dawnego? A skąd!
Nic bardziej mylnego. Grażyna w jakimś mglistym przeczuciu odpytała wówczas owego współuczestnika debaty, węgierskiego dziennikarza, co właściwie robi ten Orbán. Zaczął opowiadać. O manipulowaniu przy konstytucji, o nowelizacjach, o przepychaniu ustaw nocą. O wyrzucaniu nauczycieli, wykładowców, dziennikarzy z pracy, o zastraszaniu, ośmieszaniu. Ba, na Węgrzech doszło do eksmisji całego Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego. Bo przywódca Fideszu zawziął się na edukację, która jemu pozwoliła zajść tak daleko. Sylwia podpisywała coraz to nowe petycje w tej sprawie, mając jednak poczucie, że problemy te są za górami i lasami.
Wówczas dopiero zaczynało się to, co dziś jest rzeczywistością. A jaka ona jest dziś u naszych „bratanków”, między innymi „od szklanki”? Obowiązek nauki na Węgrzech został skrócony do szesnastego roku życia. Wpływ na programy szkolne ma partia sprawująca władzę. Orbán, wedle tych podręczników, wyrósł na jednego z „założycieli” nowoczesnego państwa. Kiedy mowa o społeczeństwie wielokulturowym, rozdział w książce ilustrują zdjęcia uchodźców okupujących z bambetlami dworzec w Budapeszcie. Strach się bać! Polityka historyczna kręci się w jedną stronę, a straszenie „innym”, który zmiecie dotychczasowy ład i porządek, ma przywiązać lud do władzy.