Zdarzyło się to jeszcze za czasów prezydenta Bieruta, bo rok był chyba 1951. Naszą szkołę na warszawskim Powiślu nawiedziła dwójka aktywu partyjnego PZPR. Szef był w marynarce, a jego pomocnik w swetrze. Chodzili od klasy do klasy z krótką ankietą. Każdego z nas pytali o miejsce urodzenia i pochodzenie rodziców – w odpowiedzi słyszeli kucharz, tramwajarz, szewc, murarz – wiadomo, robotnicze. Urzędniczka, kasjerka, pielęgniarka to była inteligencja pracująca. Doszli do mnie. „Ojciec jest kim?”. „Fryzjerem damskim”. „Pochodzenie robotnicze” – powiedział pomocnik, który notował. Ale szef zapytał: „Damski fryzjer też robotnicze?”. Para aktywistów partyjnych patrzyła na siebie przez chwilę. „Może dać śmietanka robotnicza?” – zaproponował w końcu zapisujący. „Dobrze, tak dajcie”.
Przytoczyłem tę anegdotę, bo właśnie się dowiedziałem, że partyjni ankieterzy wrócili do polskich szkół. Oczywiście czasy są inne, więc pytania też, ale cel jeszcze szczytniejszy niż wtedy – denuncjacja pedagogów. Uczniów krakowskiego liceum zapytano przez internet: „Czy nauczyciele na lekcjach ujawniają swoje polityczne sympatie? Wskaż przedmiot i nauczyciela”. Kto wypichcił ankietę? Tego można się było spodziewać – małopolska kurator oświaty Barbara Nowak. Tak, ta sama, która opowiadała o zamachu na polskie dzieci kuszone hasłami gender i LGBT. Obie te moralne zgnilizny porównała zresztą do totalitaryzmów. A jak nazwać żądanie, by dzieci donosiły na swoich nauczycieli i wychowawców? Nauką demokracji?
„Takie mamy czasy i takie mamy zamieszanie wartości i ocen” – zauważył wicepremier Gliński. I w zasadzie można byłoby się z nim zgodzić, gdyby zapomnieć o kontekście tych słów.