Taki strach pojawia się zawsze, gdy nadchodzą wybory i pojawia się nerwowe pytanie: kto weźmie władzę? Bo dla państwowych menedżerów oznacza to kadrowe trzęsienie ziemi. Tym razem napięcie nie wynikło z obaw przed polityczną zmianą, ale z powodu zamiaru wskrzeszenia Ministerstwa Skarbu Państwa (MSP). Pomysł pojawił się tak nagle, że początkowo nie było wiadomo jak nazwać reaktywowany resort, bo do starej nazwy wracać było głupio. Ostatecznie stanęło na Ministerstwie Aktywów Państwowych. I kto by się tego spodziewał, przecież likwidacja MSP, to był jeden ze sztandarowych projektów w poprzedniej kadencji. Politycy PiS tłumaczyli, że trzeba się pozbyć najbardziej zdeprawowanego resortu III RP, nastawionego na wyprzedaż majątku narodowego. A ponieważ oni nie oddadzą nawet guzika, więc ministerstwo jest niepotrzebne.
Zamiast resortu skarbu obowiązki nadzoru właścicielskiego nad 432 państwowymi spółkami przejęli poszczególni ministrowie, według swoich specjalności. Minister energii – spółki paliwowo-energetyczne, minister infrastruktury – Pocztę Polską, PKP, Porty Lotnicze, szef MON – Polską Grupę Zbrojeniową, minister rolnictwa – Krajową Spółkę Cukrową, minister kultury – TVP, PAP, Polskie Radio itd. Specjalny zestaw spółek przydzielono wicepremierowi Morawieckiemu, wówczas ministrowi rozwoju i finansów, tłumacząc to potrzebą realizacji jego gospodarczego planu. Dostał 34 spółki, w tym m.in.: PKO BP, PZU, PLL LOT, GPW, Totalizator Sportowy, Grupę Azoty. Kiedy został premierem, lista jego spółek wydłużyła się. W efekcie w Kancelarii Premiera zaczął powstawać kadłubowy resort skarbu.
Wersja oficjalna była taka, że to świetne rozwiązanie, bo udało się wyeliminować resortowe konflikty. Nie ma tego, co kiedyś, gdy minister gospodarki odpowiedzialny za politykę energetyczną próbował forsować swoje pomysły, a minister skarbu odpowiadający za spółki energetyczne był przeciw, bo taka polityka mogła zaszkodzić państwowym firmom.