Wychodzi rano z kawalerki na Pradze, w której mieszka, blisko Teatru Powszechnego, wsiada do służbowej skody superb i o 9.00 wysiada w garażu przy ul. Filtrowej. Bierze z tylnego siedzenia teczkę z papierami, wydaje dyspozycje kierowcy i pewnym krokiem zmierza do swojego gabinetu na pierwszym piętrze. Kierowca i bez poleceń szefa wie, co robić. Znają się, bez urazy, jak łyse konie, bo gdzie wyznaczano Marianowi Banasiowi państwowe obowiązki, tam towarzyszył mu jego nieodłączny szofer. Według osób z otoczenia prezesa to nie tylko kierowca, ale i w pewnym sensie powiernik. Niewielu znajomych, a nawet przyjaciół prezesa NIK cieszy się jego pełnym zaufaniem. Generalnie zachowuje wobec innych dystans.
Nie ma u niego w gabinecie, jak słyszymy od ludzi z wnętrza NIK, żadnych „kawek” ze współpracownikami. Ze swoimi zastępcami, wiceprezesami, których dostał z nadania PiS, jest na stopie oficjalnej. Ale też z drugiej strony ustawa o NIK daje mu pełnię władzy, nie musi się nią z nimi dzielić, bo bez jego podpisu nie dzieje się nic. – Oczywiście spotykają się na naradach, ale nic ponadto – słyszymy od pracowników Izby. Zresztą specjalnej chemii trudno szukać. Jednym z wiceprezesów został 71-letni Tadeusz Dziuba, z zakonu PC, były wojewoda wielkopolski, który nie dostał się do Sejmu i miał chrapkę na stanowisko prezesa NIK. Ale ostatecznie dostał je Banaś. Dziś działacze PiS jego właśnie wskazują na następcę Banasia.
On zaś się nigdzie nie wybiera. – Ja się nie poddam. Ja to przetrzymam – powtarza swoim znajomym, gdy dzwonią do niego ze słowami otuchy. Mają na myśli presję i naciski ze strony PiS na jego dymisję. Sam prezes Kaczyński wezwał go wprost do ustąpienia, a premier Morawiecki dawał mu na konferencjach prasowych konkretne terminy na odejście, grożąc jakimś planem B.