Dziewięć lat temu zapowiadałem, że „pokolenie urodzone po przełomie, który pozwolił na ukształtowanie się, po raz pierwszy w historii, polskiego mieszczaństwa jako naprawdę dominującej grupy społecznej”, wreszcie dojrzeje, aby „ukształtować swoją własną autonomiczną kulturę, styl życia i aspiracje”.
Dziś sądzę, że właśnie jesteśmy w trakcie zmiany. Zachodzi ona w większych, niż przewidywałem, bólach, jest jednak, jak sądzę, nieuchronna. Polska wielkomiejska klasa średnia dojrzewa, zmagając się z popieranym przez prowincję miękkim pisowskim autorytaryzmem. Dojrzewa do polityczności, dojrzewa do poważniejszego traktowania spraw publicznych, dojrzewa – choć tu akurat, jak na moje preferencje, wolno – do zrozumienia, że społeczeństwo rozdarte przez głębokie różnice społeczne, różnice statusu i życiowych szans, nie będzie społeczeństwem demokratycznym, praworządnym ani bezpiecznym. Odchodzi od naiwnego indywidualizmu epoki transformacji. W tym sensie nawet nacjonalizm części polskiego społeczeństwa wyraża tęsknotę za wspólnotą polityczną, co samo w sobie uważam za pozytywne, choć nacjonalizmem raczej się brzydzę.
Dzieci zadają nam trudne pytania – i owszem. Najpoważniejsze jest na pewno pytanie o katastrofę klimatyczną, którą im „przyrządziliśmy”. Ale nie tylko. Pytają też o to, dlaczego zgodziliśmy się na taki, a nie inny charakter transformacji. Niezależnie od tego, czy mieliśmy wybór, czy nie, z ich perspektywy nie jest ona zbyt udana. Pytają, dlaczego godziliśmy się na wszystkie zgniłe kompromisy: od obłudnego „kompromisu” aborcyjnego po kompromis z międzynarodowymi korporacjami, wykupującymi polskie fabryki, by je zamknąć (to dzieci o orientacji nacjonalistycznej), czy na przymykanie oka na unikanie przez te korporacje opodatkowania (to dzieci o orientacji lewicowej). Wreszcie – o kompromis z Kościołem.
Te pytania zmieniają charakter polityki i są paliwem zmiany pokoleniowej w partiach politycznych. Ta zachodzi opornie, co akurat jest niepokojące; jeśli bowiem czołowi politycy partii liberalnych i konserwatywnych nie zostaną zastąpieni przez następne pokolenie (jak, nie przymierzając, stało się w Warszawie czy Gdańsku), to ich elektorat przejmie z jednej strony lewica – co już częściowo się dzieje i we mnie budzi optymizm; z drugiej – faszyzujący nacjonaliści, co akurat wróży jak najgorzej.
Rewizji podlega również kompromisowy model kultury doby transformacji, wśród inteligencji oparty na importowanych z Zachodu ideach i tematach, jednocześnie w zaciętym milczeniu kontestowany przez większość. Tu jednak zmiana jest być może najtrudniejsza. Pytanie, na ile dziś półperyferyjne społeczeństwo zdolne jest wypracować autonomiczny model kultury? I czy w ogóle powinno? Czy raczej winno uczestniczyć w tworzeniu się jakiejś „kontynentalnej” formy kulturowej? Alternatywą jest bowiem powrót do zatęchłej „naszości” w stylu, który serwują nam aktualnie rządzący. Tu piętrzą się więc pytania, na które odpowiedzi przyniosą nadchodzące lata. Miejmy nadzieję, że zaskakujące.