Znowu się rząd nieźle zakałapućkał w sprawach zagranicznych. Pan prezydent chciał w Jerozolimie dać odpór Putinowi za jego kłamliwe słowa o roli Polski w II wojnie światowej, ale mu nie pozwolili. Miało to być na imprezie Yad Vashem i Mosze Kantora, upamiętniającej wyzwolenie Oświęcimia, przeniesionej z Polski. Andrzej Duda publicznie postawił warunek, że pojedzie, jeśli pozwolą mu dać świadectwo, po czym gdy mu odmówiono, rządowa propaganda wyzwała gospodarza od komuchów i ruskich agentów. Co rodzi oczywiste pytania. Jeśli organizatorem uroczystości jest komuch i agent Putina, to dlaczego Andrzej Duda w ogóle rozważał uczestnictwo? I jeśli komuch i agent Putina, to dlaczego nasz prezydent oczekiwał, że da mu platformę do polemizowania ze swoim patronem? W polityce zagranicznej warto mieć ruchy przemyślane dalej niż kolejne wydanie „Wiadomości” TVP. I jeszcze jedno: jeśli na szczeblu głowy państwa trzeba publicznie kogoś szantażować, to prawie zawsze już się przegrało.
Co ważniejsze, kryzysy zawsze weryfikują tak pozycję kraju, jak i skuteczność jego polityki zagranicznej. W kryzysie okazuje się, kto trafnie przewidywał i ustawił się w pozycji, która daje wpływy, a kto tylko gardłował po próżnicy. Kto wnosi do sytuacji atuty, a kto może tylko obserwować, jak działają inni. Kto prowadzi politykę, a kto publicystykę.
Niestety, tak w sprawie pyskówki z Putinem, jak i kryzysu z Iranem nie wypadliśmy najlepiej. Prezydent Rosji, wiadomo, buduje jedność ideologiczną swojego kraju wokół mitu zwycięstwa ZSRR nad III Rzeszą i ten mit, jak każdy, nie pozwala na niuanse czy odcienie. Polska jak zwykle zawadza, zarówno jako wyrzut sumienia, jak i konkurent do roli ofiary. Dopóki Putin przyjeżdżał na Westerplatte, do Katynia czy do Auschwitz, musiał balansować potrzebę budowania mitologii ZSRR w polityce wewnętrznej z wymogami polityki zagranicznej, w której nadmierne odstawanie od alianckiej narracji historycznej nie uchodziło.