Działacze Platformy wybiorą dziś swojego przewodniczącego. Głosowanie jest powszechne – oddać głos może każdy, kto nie zalega z opłacaniem partyjnych składek. Dlatego wybory stały się okazją do dokładnego przeglądu struktur – a ich stan okazał się dosyć opłakany.
Czytaj też: Budka chce przejąć PO już w pierwszej turze
Było 40 tys. działaczy, jest cztery razy mniej
Prawo głosu ma blisko 10 tys. działaczy. To cztery razy mniej niż w 2013 r., gdy na szefa PO startowali Donald Tusk i Jarosław Gowin. Wtedy uprawnionych było ponad 40 tys. osób (kryterium takie same – płacenie składek), a udział w trwającym około miesiąca głosowaniu internetowym i korespondencyjnym wzięła połowa z nich.
Ale masowe odejścia to nie tylko efekt ostatnich lat. Już w 2016 r., gdy w wyborach na przewodniczącego startował Grzegorz Schetyna, prawo głosu miało 17 tys. działaczy.
Utrata członków to przede wszystkim skutek pozostawania od 2015 r. w opozycji i przegranej w siedmiu sejmikach w 2018 r. Nie bez znaczenia były też wieloletnie walki frakcyjne (prym wiedli poplecznicy Tuska i Schetyny), które prowadziły do „wycinania” niektórych polityków.
Ale nie tłumaczy to skali upadku. PiS długo był w opozycji, a w 2013 r. miał 24 tys. aktywnych działaczy. Nie mówiąc o innych ugrupowaniach: SLD ma 23 tys., a PSL – według deklaracji rzecznika ludowców Miłosza Motyki – 100 tys. „zweryfikowanych członków” (w Stronnictwie nie wszyscy jednak płacą składki).