Wreszcie. To hasło, którym Szymon Hołownia rozpoczął kampanię. Wreszcie – bo długo czekał na to, aż marszałek Elżbieta Witek zarządzi wybory prezydenckie i będzie mógł zacząć zbierać pieniądze i podpisy z poparciem (potrzeba będzie ich aż 100 tys.). A także dlatego, że wreszcie – jego zdaniem – Polacy będą mogli uciec od wieloletniego partyjnego sporu i wybrać prezydenta, który „uczyni wyłom w tym systemie i stanie się rzecznikiem dobrych zmian”.
Hołownia czekał na oficjalny start kampanii bardziej niecierpliwie niż pozostali kandydaci. – Wcześniej mieliśmy związane ręce. Kandydaci partyjni jeździli po kraju za partyjne pieniądze, robiąc nieformalną kampanię. My nie mogliśmy nawet zacząć zbierać funduszy – mówi Jacek Cichocki, który od kilku miesięcy doradza Hołowni, w styczniu objął stanowisko nieformalnego szefa sztabu, a w lutym został nim oficjalnie.
Były prezenter TVN i publicysta „Tygodnika Powszechnego” ogłosił swój start w grudniu. Potem przez cały styczeń był mało widoczny, co sprawiało wrażenie, jakby w sztabie coś nie działało. Odbył wprawdzie kilka przedkampanijnych podróży (odwiedził m.in. Kielce, Łódź, Bielsko-Białą, Sosnowiec, Kraków, Wrocław i Legnicę). Dosyć udanych zresztą – sale były pełne. Brał też udział w zamkniętych spotkaniach z organizacjami i fundacjami, np. z pracownikami warszawskiego WWF (światowa organizacja ochrony przyrody) rozmawiał o klimacie i ochronie środowiska. Pomagał też organizować struktury i dopracowywał program. W mediach było go jednak mało – jego współpracownicy skarżą się, że najważniejsze stacje telewizyjne i radiowe ignorowały obywatelskiego kandydata. Hołownia musiał się przy tym skupić na zbieraniu pieniędzy, które okazało się trudniejsze, niż się spodziewał.