Kraj

W sklepach nie ma Armagedonu

Piątek 13 marca. Przetrzebione półki z mięsem w jednym z warszawskich marketów. Piątek 13 marca. Przetrzebione półki z mięsem w jednym z warszawskich marketów. Franciszek Mazur / Agencja Gazeta
Kupujących ludzi oraz towarów w warszawskich sklepach od środy to przybywało, to ubywało. W sobotę wyglądało na to, że sytuacja się powoli uspokaja.

Początki szaleństwa w sklepach na warszawskim Mokotowie zauważalne były już w środę, tuż po ogłoszeniu decyzji o zamknięciu szkół i uczelni. Duży spożywczak przy pl. Unii Lubelskiej w Warszawie w środku dnia zwykle świeci pustkami, w środę ok. 13 przeżywał oblężenie. Znikały głównie makarony, spaghetti nie było już wcale. Ludzie rzucili się na cukier i mąkę, zwykle wypełniona po brzegi półka z jajkami w połowie była pusta.

Wziąłem puszki, konserwy, myślisz, że coś jeszcze? – pytał młody chłopak, dziewczynę, na oko studenci.

Czytaj też: Pozamykane urzędy, banki, sądy. Jak załatwić swoje sprawy

Znikają makarony i kasze

W aptece we wtorek płynów antybakteryjnych już nie było, pomijając te droższe. – Proszę nie opierać się o ladę, to dla naszego wspólnego bezpieczeństwa – upominała farmaceutka. W czwartek w Auchan w Łomiankach też znikały głównie makarony i kasze. Kolejnego dnia w Macro akurat te produkty były, za to półki z papierem toaletowym świeciły pustkami.

Nie możemy iść do babci, bo ma koronawirusa? – dopytywał chłopczyk mamę. – Nie, babcia jest zdrowa, tłumaczyłam ci przecież, dlaczego nie możemy jej odwiedzić – odpowiadała, pchając wózek z drugim dzieckiem.

W piątek na Mokotowie w środku dnia kolejka w mięsnym wylewała się na zewnątrz, w środku było gęsto od ludzi, podobnie jak w popularnej drogerii. A tam przetrzebione półki z mydłem, środkami czystości, papierem toaletowym, kuchennym, środkami higieny – zostało kilka najdroższych opakowań podpasek, takich po 20 zł.

Czytaj też: Pomagajmy innym i dajmy pomagać sobie

Czekać na zewnątrz

W sobotę rano – mimo nocnej dostawy – na półkach znów pusto. Zaledwie kilka kostek mydła, kilka opakowań mydła w płynie, kilka paczek z papierem toaletowym, można się spodziewać, że za godzinę znów niczego nie będzie. Płynów bakteryjnych nie ma wcale, za to pojawiły się ogłoszenia, że „w trosce o dobro wszystkich klientów limit sprzedaży ustalamy na maksymalnie trzy sztuki danego produktu na osobę”. – Jakie trzy sztuki? Tu przecież i tak nic nie ma – komentuje jeden z klientów.

W pobliskim warzywniaku na szybie wisi kartka, że w sklepie mogą przebywać tylko cztery osoby, na osobnej – że od poniedziałku sklep będzie nieczynny. – To ze względu na nasze bezpieczeństwo – tłumaczy sprzedawca. Co jakiś czas ktoś z rozpędu próbuje wejść, może nie zauważył informacji. – Prosimy zaczekać na zewnątrz – słyszy upomnienie. Podobna sytuacja zachodzi przed piekarnią. Tu w środku może być tylko trzech klientów, tworzy się kolejka. – Proszę pani, tu jest informacja, by nie było zbyt wiele osób – upomina próbującą wejść do sklepu kobietę inny klient.

Sklepikarze, właściciele małych sklepików przy Puławskiej stoją na chodniku i dzielą się informacjami, jakie sklepy będą zamknięte: – To może my otworzymy, więcej zarobimy?

Czytaj też: Jak korzystać bezpiecznie z miejskiego transportu

U górali spokojniej niż na Kabatach

Na Podhalu, w Białce Tatrzańskiej, paniki związanej z koronawirusem z początku raczej się nie czuło. Wyciągi działały, choć słońce zaczęło już topić ostatnie łaty śniegu na trasach. W sklepach też spokój. W wielobranżowym lokalnym supersamie można było kupić wszystko, co w dużych miastach znikało z półek z prędkością pendolino. Papier toaletowy, ręczniki, makarony, mąka... Bez ograniczeń i bez długich kolejek.

– Widzę, że paniki nie ma – zagadnąłem pracownicę przy kasie.
Nie ma? Ale zapasy to pan robi – uśmiechnęła się, patrząc w wózek, w którym miałem 1 kg mąki, 2 kg cukru, trzy paczki makaronu, dwa dżemy, osiem bułek i oczywiście pakę papieru (10 rolek). Mówię, że małe dziecko, że wracamy szybciej do Warszawy, a tam na półkach lata 80. – A co tu panikować. Żyć trzeba, pracować trzeba, nawet przy tym wirusie. Tu ludzie mają rozsądne podejście. Podobno w większych sieciówkach turyści wykupują hurtowo. Tam jest taniej.

Bardziej nerwowo – także pod moim sklepem – zrobiło się w środę, gdy rząd ogłosił zamknięcie szkół, przedszkoli i żłobków. Od tego momentu codziennie widać było, jak do zaparkowanych na warszawskich numerach (i nie tylko) samochodów właściciele wrzucają duże i pełne sklepowe torby. Ale podaż wciąż równoważyła popyt.

Dopiero po powrocie do Warszawy w piątek po południu zdałem sobie sprawę, że tu takiego spokoju jak u górali nie ma. Soki, warzywa czy oliwę w Lidlu kupiłem, ale półki – teoretycznie z mięsem czy rybami – przypominały stare niedobre czasy. Nawet złamanego kurzego skrzydełka nie było ani w hipermarkecie, ani w lokalnym mięsnym na warszawskich Kabatach.

Niemal wszystko można kupić na tutejszym ryneczku ze straganami. Tylko tu z kolei ceny trochę jak z kosmosu.

Czytaj też: Covid-19. Zwięzły poradnik dla skołowanych i zajętych

Na bazarze w Falenicy ruch

W Falenicy na przedmieściach Warszawy odwołano finał popularnych w okolicy biegów górskich. Za to jak w każdą sobotę mnóstwo ludzi zjechało na bazar. Niektórzy klienci domagali się od sprzedawców, aby zakładali lateksowe rękawiczki. Ktoś inny poprosił, aby przykryć beczki z kiszoną kapustą. – Ciągle ktoś na te kiszonki prycha i kicha. Tyle tu starszych ludzi, którzy są przecież w największej grupie ryzyka. Dlaczego aż tylu ich tu przyszło, czy nie ma im kto zrobić zakupów? – dziwił się ktoś. Czy za tydzień przyjedzie pan z warzywami? – dopytujemy jednego ze sprzedawców. – Dziś był duży ruch, choć obawiałem się, że ludzi będzie mniej niż zwykle. Przyjadę, bo muszę z czegoś żyć – odpowiada.

Kilometr dalej, już po południu, przy Lidlu wiele miejsc parkingowych jest wolnych. W środku może 20 osób, ale kosze pełne. Ludzie pakują głównie produkty, które wytrzymają dłużej: kasze, makarony, pomidory w puszkach, jajka, no i wodę. – Kochanie, nie ma Armagedonu, jest dużo mięsa, można przebierać – mówił do partnerki jeden z klientów. Rzeczywiście, lodówki może nie tak pełne jak w zwykłą sobotę, ale towar jest. Z głośników płyną komunikaty: „Ze względu na państwa bezpieczeństwo i zdrowie naszych pracowników prosimy o zachowanie od siebie metra odległości”. Ludzie słuchają, trzymają się od siebie z daleka, a ekspedienci przesuwają towary w niebieskich rękawiczkach.

W Auchan w Piasecznie o 8:30 zajęta połowa miejsc. Ale to ogromny market, więc nie nie jest ciasno. – Zauważyłam, że prawie wszystkie miejsca dla rodzin z dziećmi były puste, ludzie chyba wzięli sobie do serca, że to nie czas na wychodzenie z domu – opowiada pani Agnieszka. Dodaje, że zrealizowała całą listę zakupów na trzy, cztery dni dla swojej czteroosobowej rodziny. – Nie brakuje towaru. Trochę mniej niż zwykle mydła i pieczywa – relacjonuje. I tu ludzie w kolejkach trzymają się dalej od siebie. Wielu w lateksowych rękawiczkach, a kiedy wybierają z koszy pieczywo, to zakładają jeszcze foliowe rękawice. Takiej dyscypliny na co dzień, w czasie sprzed koronawirusa, nie było widać.

W Radomiu w jednym z większych supermarketów ludzi tyle co zwykle. Niczego nie brakuje, poza chusteczkami higienicznymi i papierem toaletowym. Ale ruch na trasie Radom–Warszawa o wiele spokojniejszy niż w normalny weekend.

Poradnik: Jak się nie zarazić? Co zrobić, gdy mam objawy infekcji?

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Izrael kontra Iran. Wielka bitwa podrasowanych samolotów i rakiet. Który arsenał będzie lepszy?

Na Bliskim Wschodzie trwa pojedynek dwóch metod prowadzenia wojny na odległość: kampanii precyzyjnych ataków powietrznych i salw rakietowych pocisków balistycznych. Izrael ma dużo samolotów, ale Iran jeszcze więcej rakiet. Czyj arsenał zwycięży?

Marek Świerczyński, Polityka Insight
15.06.2025
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną