Organizatorzy piłkarskiego kalendarza drogę od bezpodstawnego optymizmu do pobożnych życzeń pokonali w mgnieniu oka. Jak na razie mistrzostwa Europy zostały odroczone dokładnie o rok. Coraz bardziej wątpliwa staje się jednak koncepcja rozegrania ich w 12 europejskich miastach. Realiści nawołują, że pora na otrzeźwienie i wsłuchanie się w głosy epidemiologów, którzy twierdzą, że w nowym terminie (11 czerwca – 11 lipca 2021 r.) koronawirus wciąż będzie się tlił i tabuny podążających za swoimi reprezentacjami kibiców tylko go rozwloką po kontynencie.
Być może turniej zostanie więc ograniczony do kraju, który całkowicie upora się do tego czasu z pandemią, no i oczywiście będzie dysponował odpowiednią infrastrukturą stadionową. Wstępną gotowość zgłosiła już Turcja, ale jeszcze przed wykryciem tam pierwszego przypadku koronawirusa. Tyle że nawet jeśli udałoby się takiego gospodarza znaleźć, co zrobić z kibicami? Wpuszczać tylko obywateli krajów, w których epidemia wygasła? Skąd jednak pewność, że nie zetknęli się z wirusem? Uzależnić zgodę na wjazd od okazania świadectwa przebytej kwarantanny? A co z uczestnikami turnieju: reprezentacjami i ich orszakami? Jeśli wciąż będą notowane przypadki zachorowań we Włoszech, w Hiszpanii albo Anglii (gdzie chłodno szacuje się, że wygaszanie epidemii potrwa ponad rok), odmówić tym drużynom prawa gry?
Co będzie z igrzyskami? W ubiegły piątek do Japonii zawitał znicz olimpijski. Powitaniu ognia na stadionie w Sendai towarzyszyła gorączka: 50-tys. tłum, kilkugodzinne oczekiwanie w kolejce do selfie na tle symbolu z Olimpii, atmosfera święta w oderwaniu od faktu, że światowy sport zamarł. Olimpijskie kwalifikacje zostały wstrzymane i nikt nie potrafi podać terminu ich wznowienia. Kanadyjski Komitet Olimpijski jako pierwszy poinformował, że reprezentanci tego kraju przyjadą do Tokio, ale najwcześniej za rok, jeśli tylko sytuacja zostanie opanowana.