W miesiąc od wykrycia pierwszego przypadku koronawirusa w Polsce mieliśmy 4201 zanotowanych zakażeń, zmarło 98 osób. Rząd wprowadza kolejne ograniczenia, w tym tak niemądre jak powszechny zakaz wejścia do lasu, a fala epidemii narasta. Na pierwszej linii są lekarze, pielęgniarki i ratownicy. Na razie zamiast nagrody dostają po kieszeni.
Doktor M. – jak wielu innych lekarzy – ostatni tydzień spędził na kompletowaniu sprzętu. – Jestem oddelegowany do szpitala, który ma leczyć zarażonych koronawirusem, muszę się zabezpieczyć – tłumaczy. Pełnotwarzową maskę z osłoną oczu i z filtrami – dzięki koneksjom towarzyskim – załatwił w dużej firmie oponiarskiej. Na Allegro zamówił maskę do nurkowania – też się nada, ale będzie musiał za pomocą rurki termokurczliwej zrobić przejściówkę, by połączyć maskę z filtrem. Kupił gumowce. Mówi, że nareszcie poczuł się „jak gość”.
Potem przyszły gorsze wieści. W dyżurce w Wielospecjalistycznym Szpitalu Wojewódzkim w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie pracuje, zastał list prezesów do pracowników: „Dziękujemy. Jesteście jak zawsze, a teraz szczególnie, na pierwszej linii walki o zdrowie i życie lubuszan – sami narażając własne”.
Dalej informacja, że w szpitalu spadła liczba zabiegów i pacjentów, czyli przychodów z kontraktu z NFZ, co może mieć konsekwencje. Jakie? „Liczymy się z tym, że mogą nastąpić redukcje świadczeń. Mówimy o przyszłości. Bo wypłaty za marzec są bez zmian” – napisali prezesi.
Doktor M.: – Przekaz był jasny: „Fajnie, że się narażacie, ale nie wiemy, czy w kwietniu wam zapłacimy”.
To nie jest jednostkowy przypadek. Lekarka anestezjolog i epidemiolog z ponad 20-letnim stażem od 5 lat ma kontrakt na 200 godzin w szpitalu wojewódzkim na Pomorzu.