Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro nie ukrywa swoich ambicji politycznych. To znaczy ukrywa, publicznie zawsze powtarza, że robi wszystko „dla dobra Polski”, ale wiadomo, że mierzy wysoko. Kiedyś miał nadzieję, że rolę „delfina” w PiS dostanie od Jarosława Kaczyńskiego na tacy, ale skończyło się odejściem z partii, mozolną budową własnej formacji i odbudową pozycji.
Teraz Ziobro wie, że polska polityka wygląda inaczej. Nauczył się po cichu i stopniowo rozszerzać wpływy w samym PiS (choć przecież teoretycznie jest liderem koalicyjnej partii), w instytucjach państwowych, województwach czy spółkach skarbu państwa. Kojarzeni z nim menedżerowie zarządzali największymi firmami finansowymi, PZU i Pekao SA.
Czytaj też: Nowi w rządzie i w państwowych spółkach. Karuzela się kręci
Dramat w DPS-ach
Jeśli więc po epidemii koronawirusa prawica pod tym czy innym szyldem utrzyma władzę, to pewnego dnia możemy się obudzić w kraju premiera Zbigniewa Ziobry. Co to będzie za kraj? Pewną podpowiedzią jest reakcja ministra na kryzys w domach pomocy społecznej.
DPS-y wszędzie borykają się z olbrzymimi problemami kadrowymi. Ich symbolem była placówka przy ul. Bobrowieckiej w Warszawie. Podopiecznymi zajmowała się tam jedna pielęgniarka, która w końcu sama poszła na zwolnienie lekarskie. Wojewoda mazowiecki Konstanty Radziwiłł, były minister zdrowia zresztą, próbował rozwiązywać problemy przy pomocy nakazów pracy.