Normalnie byłby to może wdzięczny, choć nie najwyższych lotów temat kabaretowy. Oto w pewnym kraju władza chce utrzymać się przy władzy. Mimo że akurat wybuchła tam epidemia groźnej choroby, prze do głosowania, w którym wierny suweren potwierdziłby, że chce, aby nadal rządził nim dotychczasowy kierownik. Czyli faktyczny władca zasiadający w wygodnej pozycji szarej eminencji na tylnym fotelu.
Czytaj też: Wyborcze absurdy. Liczenie głosów może potrwać tygodnie
Przy pomocy łomu
Choć więc elekcja w warunkach zarazy grozi zakażeniem przynajmniej części suwerena i niewielu uzna, że to uczciwe i rzeczywiste wybory, w stan alarmu został postawiony cały aparat państwa: politycy, propagandyści, ministrowie (w tym odpowiedzialny za zdrowie), wojsko i poczta. Parlamentarzyści rozmaitymi manipulacjami proceduralnymi próbują przyspieszyć ubranie woli władzy w stosowne przepisy o możliwości powszechnego głosowania korespondencyjnego, i to z wykorzystaniem listonoszy i skrzynek pocztowych, za to z pominięciem komisji wyborczych, a także de facto tradycyjnego organu w postaci Państwowej Komisji Wyborczej.
Nie czekając, czy to się uda, ministrowie (z premierem na czele) sięgają po metodę faktów dokonanych. Przy pomocy łomu w postaci państwowej Poczty Polskiej i młodego janczara postawionego na jej czele próbują nocą zdobyć od samorządów dane obywateli – potencjalnych wyborców. Nie bacząc na jakąś tam PKW, organizują druk kartek do głosowania. Skądinąd, jak podał Onet, na maszynach prywatnej firmy o pasującej do nastroju nazwie „Samindruk”.
Kartki składują, jakżeby inaczej, w magazynach wiernych jednostek wojskowych – nie tych elitarnych i z tradycjami, lecz stworzonych w ramach koncepcji tzw.