Nasza władza ludowa – w osobie wsławionego w dziedzinie ekologii, tudzież parlamentarnej przyjaźni polsko-izraelskiej ministra rolnictwa Jana Krzysztofa Ardanowskiego – pouczyła właśnie inteligencję pracującą miast i wsi, a dokładnie tę jej część, która zatrudniona jest na etatach nauczycieli, że może w razie utraty pracy wrócić tam, skąd przyszła, czyli na wieś, do robót polowych. Tych samych, które wykonywał jej dziad i pradziad, zanim nastał socjalizm. Historia bowiem kołem się toczy. A wszystko to w ramach sojuszu robotniczo-chłopskiego i frontu jedności narodu.
Kto nie pracuje, ten nie je
Oto pan minister, w pogawędce z dziennikarzem RMF FM Marcinem Zaborskim, tłumacząc, dlaczego pracownikom sezonowym przyjeżdżającym z zagranicy do prac polowych wykonuje się testy na koronawirusa, a nauczycielom nie, zaapelował (nie po raz pierwszy, jak twierdzi) do nauczycieli pozostających bez pracy w okresie letnim, żeby sobie popracowali u rolników przy zbiorach. Znaczy – żeby dorabiali jako parobkowie.
Tę bukoliczną perspektywę roztoczył przed nimi w takich słowach: „Ja zresztą zaapelowałem do Polaków, którzy pozostają bez pracy, czy to są ci, którzy nie mają prawa do zasiłku, czy też młodzież, a może ci nauczyciele, którzy nie będą pracowali, żeby ludzie po kilka, kilkanaście dni również pracowali u rolników”. Gdy redaktor dopytywał, czy zachęca nauczycieli do zbierania truskawek i czereśni, pan Ardanowski z imponującą szczerością starego rolnika odparł: „Każdy, kto pozostaje bez pracy, powinien tej pracy szukać”.