Jest takie miejsce na mapie Warszawy, które miejscem nie jest. To wyspa pamięci z podwójną warstwą. Jedna to ta, którą widzimy i nazywamy Muranowem: bloki z lat 50., skwery, bazar. Druga chowa się pod ziemią w fałdach niepamięci. Kiedy trwają wykopki i koparka odsłania jej wnętrze, wynurza się i ukazuje naszym oczom. Cegły zastygłe w geście zawstydzenia, artefakty ukryte przed wścibskimi przechodniami. I szept tych, którzy tam zostali, pod gruzami, poza ziemią. To była dzielnica żydowska, dawne getto. Niezagojona rana w samym sercu miasta. Historia, która czai się między nowoczesnym apartamentowcem a kopcem, gdzie zginął w bunkrze przywódca powstania w getcie Mordechaj Anielewicz.
Dziwne to uczucie, chodzić po dzielnicy duchów. Kiedy po wojnie odbudowywano dawną Dzielnicę Północną, wykorzystano leżący gruzobeton, mieszankę cegieł, drewna i tego, co zostało po stłumieniu powstania w 1943 r. Ale jest w tych „cegłach muranowskich” i inny składnik, o którym milczy się w opisach. To ludzkie szczątki. Nie dało się ich oddzielić i pochować. Dzielnica jest na nich zbudowana, na kościach tych, którzy tkwią między światem a niebytem.
W Warszawie Grażyna zawsze skręca na Muranów. Tu mieszkała jej prababka i pradziadek z dziećmi. Babcia, najstarsza z czwórki rodzeństwa, na Muranowie się urodziła, tu się uczyła, kochała, pracowała. Stąd Niemcy wysiedlili jej rodzinę, żeby zrobić getto. A potem babcia „wróciła do domu”, do Dzielnicy Północnej – w 1942 Niemcy ją aresztowali i uwięzili na Pawiaku, tym przedsionku Oświęcimia. Jej najmłodszego brata, powstańca z ’44 r., wywieźli do Niemiec.
Oboje wrócili. Z wojny cało wyszła czwórka rodzeństwa i ich matka, prababka Grażyny. Mieli szczęście. Ich sąsiedzi z ulicy Nowolipie już nie.