Ekscytować się nie ma czym, bo funkcja jest przede wszystkim techniczna. Chodzi przecież o to, aby znaleźć człowieka, który możliwie sprawnie zorganizuje pracę sporego i zróżnicowanego wewnętrznie klubu. Skoordynuje, zdyscyplinuje i rozładuje napięcia. Kwestii wizerunkowych nie należy zapewne bagatelizować, choć przeceniać także nie warto. W przeszłości klubem Platformy najczęściej kierowali politycy pozbawieni przywódczych ambicji, za to lojalni wobec faktycznych decydentów, tacy jak Zbigniew Chlebowski, Tomasz Tomczykiewicz, Rafał Grupiński albo Sławomir Neumann.
Rafał Matyja: Wzór na skuteczną opozycję
Platforma lubi zajmować się sobą
Z tego powodu opinii publicznej nie powinno robić większej różnicy, kto tym razem stanie na czele największego opozycyjnego klubu. W podkręcaniu medialnego serialu, niekończących się anonimowych roztrząsaniach i donosach jest zatem coś nieprzyzwoitego. Choć to przecież nic nowego. Platforma – jak zresztą każda dojrzała organizacja z silnym rysem oligarchicznym – od niepamiętnych czasów uwielbia personalne roszady, tasowanie hierarchii, rachowanie interesów.
To się nigdy dobrze nie kończyło; przesadne skupienie na sobie przeważnie świadczy o bezradności w radzeniu sobie ze światem zewnętrznym. Jak również o minimalizmie liderów, którzy przede wszystkim chcą się jakoś ustawić, a dopiero w dalszej kolejności skutecznie powalczyć o władzę i wpływ. Dość przypomnieć Grzegorza Schetynę, który rok temu podporządkował logice partyjnych wyborów prezydencką kandydaturę, co skończyło się niezbyt udaną inwestycją w Małgorzatę Kidawę-Błońską.