Wrażliwość na los zwierząt to jedna z tych sfer, gdzie najbardziej odmieniła się mentalność Polaków w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Szczególnie od uchwalenia – w 1997 r. – ustawy o ochronie zwierząt, której artykuł pierwszy głosi: „Zwierzę, jako istota żyjąca, zdolna do odczuwania cierpienia, nie jest rzeczą”.
Takie tematy, jak zakaz hodowli zwierząt na futra czy zakaz wykorzystywania zwierząt dzikich w cyrkach, stały się czymś, na czym można zarobić sympatię wyborców. Więc Jarosław Kaczyński mógł zaryzykować trwanie koalicji rządowej dla przeforsowania ustawy nazwanej piątką dla zwierząt. Zgłosił ustawę być może dlatego, aby przejść do historii nie tylko jako destruktor państwa prawa, ale też obrońca zwierząt. Ustawa miała nie tylko ocieplić wizerunek prezesa, ale też przekonać do PiS młodych, którzy bardziej niż polityką interesują się ekologią i prawami zwierząt. Czy było warto, to się okaże.
Jedna wada
Ze strony Kaczyńskiego ta ustawa to połączenie odruchu serca z pragmatycznym cynizmem. Jest autentycznie wrażliwy na los zwierząt. W 2003 r. założył – razem z bratem Lechem i m.in. prof. Ewą Łętowską – Polską Fundację Ochrony Zwierząt. Pomysłodawcą i duchem sprawczym fundacji był Samuel Dombrowski – niemiecki działacz na rzecz praw zwierząt, szczególnie zawzięcie zwalczający ubój rytualny, działający także na forum Unii Europejskiej. Do dzisiaj prezes PiS widnieje w KRS jako członek rady nadzorczej tej fundacji. Tak więc jego wrażliwość na los zwierząt – nie tylko kotów – jest autentyczna. Choć łączy ją – jak wielu ludzi – z jedzeniem mięsa, nie widząc w tym żadnej sprzeczności. Kilka lat temu telewizja pokazała jego wizytę bodaj na Podhalu: najpierw pozował z jagniątkiem na rękach, a potem siadł z gospodarzami do stołu i częstował się baraniną.