Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego zostawiło rektorom wolną rękę, co było jednoznaczne – jak komentowano złośliwie – z umyciem rąk. Władze uniwersytetów, akademii i politechnik zdecydowały więc samodzielnie: od października większość wykładów i seminariów, i wszystko, co tylko się da, będzie prowadzone online.
Studenci będą się spotykali ze swoimi wykładowcami głównie za pośrednictwem komputera. Tylko ćwiczenia, zwłaszcza laboratoria i praktyki, odbywać się będą stacjonarnie, jak przed pandemią, ale z zachowaniem reżimu sanitarnego. O tym, jak będzie wyglądać nauczanie na poszczególnych wydziałach, decydują dziekani.
Na razie takie studiowanie obowiązuje tylko na jeden semestr. Jak będzie potem, zależy od sytuacji sanitarnej. Jednak na uczelniach nie ukrywają, że szykują się na długi dystans. Słychać, że nauczanie hybrydowe z naciskiem na online będzie ćwiczone przez cały rok. A kto wie, czy także nie przez następny.
Resort nauki, który wiosną praktycznie zamknął uczelnie, zapewnia, że nowego rozporządzenia ograniczającego ich działalność nie będzie. Przypomina szkołom wyższym o ich autonomii i niemal niczego nie narzuca, przedstawiając tylko zalecenia, z których mogą, lecz nie muszą korzystać, m.in. przygotowane na zlecenie Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich.
– Cała odpowiedzialność za życie i zdrowie wykładowców, pracowników i studentów spoczywa teraz na nas – oceniają rektorzy i prorektorzy. W kuluarowych rozmowach nie kryją, że taka postawa resortu miała wpływ na ich decyzje. Skoro minister zrobił unik, to oni ograniczyli zajęcia stacjonarne, by nie brać na siebie całego epidemicznego ryzyka.
Niektórzy chyba poszli jednak o krok za daleko. Na przykład Uniwersytet Warszawski zapowiedział, że „domyślną formą zajęć jest forma zdalna”.