Przedwczesne ogłoszenie końca epidemii koronawirusa już na początku lipca zapewne będzie się ciągnęło za Mateuszem Morawieckim przez długie lata. Podobnie jak Włodzimierzowi Cimoszewiczowi nawet teraz czasem jeszcze wypomina się sugestię, że ofiary powodzi powinny się wcześniej ubezpieczyć. Tak już jest, że w sytuacjach nadzwyczajnych, bezpośrednio zagrażających trwaniu wspólnoty, przywódców obowiązuje szczególna odpowiedzialność za słowo.
Dzisiaj nie ma już znaczenia, że w przededniu wyborów prezydenckich – kiedy premier stwierdził, że wirusa „nie trzeba się bać” – epidemia faktycznie nieco przygasła, choć trudno było mówić o jej odwrocie. Same wybory pomimo rekordowej frekwencji też nie wywołały istotnego wzrostu zakażeń. Problem z wypowiedzią Morawieckiego polega jednak na czymś innym. Ona dopiero teraz odsłoniła bowiem swoje drugie dno. Szef polskiego rządu najwyraźniej sam wtedy uległ własnej propagandzie. Uspokajał nie tylko wyborców, ale i samego siebie. I kiedy specjaliści przewidywali pewną jesienną recydywę wirusa, rząd zignorował te sygnały. Beztrosko trwoniąc czas i energię na kampanię wyborczą, tropienie „ideologii LGBT”, a w szczególności na frakcyjne tasowanie w ramach „rekonstrukcji rządu”. Cenę zaniechań poznajemy jednak dopiero teraz.
Zima zaskoczyła drogowców
Oczywiście zderzenie z tak ogromną skalą zakażeń w każdych warunkach musiało doprowadzić do kryzysu. Niewiele w tak krótkim czasie można też było zrobić, aby zaradzić problemom strukturalnym naszej służby zdrowia, zwłaszcza deficytom kadrowym wśród lekarzy i pielęgniarek (choć i tu był czas na przeszkolenie do obsługi respiratorów). Ale już lepsze dostosowanie procedur (zwłaszcza diagnostycznych), ograniczenie biurokratycznych barier, dofinansowanie sanepidu i innych służb, koordynacja miejsc w szpitalach jak najbardziej znajdowały się w zasięgu możliwości.