Start był wymuszony – zgadzają się nasi rozmówcy współpracujący z Rafałem Trzaskowskim. Innej opcji nie było: prezydent był zakładnikiem własnych obietnic, ale i nacisków samorządowców, którzy chcieliby się zaangażować w ogólnopolską politykę, tyle że niekoniecznie w ramach partyjnej aktywności. Moment prezentacji Wspólnej Polski z marketingowego punktu widzenia był jednak najgorszy z możliwych: blisko 10 tys. nowych zakażeń, skandal z zatrzymaniem Romana Giertycha, ścieki w Wiśle i uchwalone kilkadziesiąt godzin wcześniej kolejne podwyżki opłat dla mieszkańców Warszawy. Emocje w ostatnich dniach były gdzie indziej.
Pewnie dlatego w tydzień od uruchomienia zapisów Trzaskowski zebrał raptem 10 tys. deklaracji, a kolejne 3 tys. osób dołączyło w dniu inauguracji. Liczby te nie wytrzymują zestawienia z 10 mln głosów oddanych na Trzaskowskiego w drugiej turze wyborów prezydenckich – kilkanaście tysięcy członków to mniej więcej poziom ruchu Hołowni albo (aktywnych działaczy) PO. Stąd przekonanie, że najlepszy moment na powołanie nowej inicjatywy był w połowie lipca, kiedy wyborcze pobudzenie wciąż było silne, a inne tematy – w tym „odwołana” przez rządzących pandemia – nie ogniskowały tak uwagi.
Na wszystkich szczeblach
To wówczas w Gdyni kilka dni po wyborach Trzaskowski pośród tłumu sympatyków przekonywał: „Musimy stworzyć potęgę, musimy stworzyć prawdziwy ruch obywatelski, który pozwoli nam wygrywać kolejne wybory, który pozwoli nam przede wszystkim tę energię, którą razem wspólnie obudziliśmy, podtrzymać”. A potem wziął urlop. Lewica wytykała mu, że nie włączył się w protesty po aresztowaniu Margot, a wyborcy KO (a także część jej polityków) – że nie odciął się od blamażu związanego z ugadywaniem się z PiS w sprawie podwyżek.