Nie ma w Polsce innego szpitala, w którym lekarz pilnuje oddziału bez pacjentów, w którym na izbę przyjęć godzinami nie podjeżdża żadna karetka. Poza Szpitalem Narodowym.
Dla doktora M., młodego lekarza, to miało być wyzwanie: – Jak człowiek słyszy zbitkę „pandemia” i „szpital tymczasowy”, to wyobraża sobie pracę 24 godziny na dobę. Podejmowanie trudnych decyzji. Ratowanie życia w ekstremalnych warunkach. Chciałem w tym uczestniczyć.
Rzeczywistość była inna. Otwierany z pompą szpital przewidziano nawet na 1,2 tys. łóżek. Premier chwalił nowoczesny sprzęt, kilometry przewodów, instalacje tlenowe. Szpital działa, ale zajętych jest mniej niż 30 łóżek. Liczba lekarzy, pielęgniarek, ratowników i opiekunów medycznych przewyższa liczbę pacjentów. Dlaczego? Szpital przyjmuje tylko chorych w dobrym stanie – inni medycy żartują, że trzeba być zdrowym, żeby dostać się na stadion.
– Odbyłem kilka dyżurów w punkcie przyjęć. Zdarzało się, że nie przyjąłem nikogo – mówił mi doktor M. Doktor M. uznał, że bierze udział w „propagandowym kabarecie”: pusty szpital, wysokie zarobki personelu, zakwaterowanie w pięciogwiazdkowym hotelu: – Chciałem panu o tym opowiedzieć, bo mi wstyd, że w tym uczestniczę.
Wywiad z doktorem M. był przez kilka dni cytowany w mediach społecznościowych, a także w gazetach, radiach i telewizji. Być może dlatego, że to, jak działa Narodowy, dramatycznie kontrastuje z warunkami pracy w innych szpitalach.
***
Wywiad z dr. M. i relacje naszych reporterów ze szpitali i SOR znajdą Państwo na polityka.