Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Władza lubi tajemnice. Niczego się już nie dowiemy?

Pierwsza prezes Sądu Najwyższego prof. Małgorzata Manowska Pierwsza prezes Sądu Najwyższego prof. Małgorzata Manowska Kuba Atys / Agencja Gazeta
Pierwsza prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Manowska zwróciła się do Trybunału Konstytucyjnego o ograniczenie dostępu do informacji publicznej.

Wniosek został złożony 16 lutego. O co dokładnie chodzi prof. Manowskiej? Według niej niekonstytucyjne mogą być podstawowe definicje wykorzystane w ustawie o dostępie do informacji publicznej, m.in. „władze publiczne”, „osoby pełniące funkcje publiczne” oraz „związek z pełnieniem funkcji publicznych”. Zdaniem sędzi są zbyt ogólne, przez co „w sposób nieuprawniony poszerzają rozumienie podmiotów obowiązanych do udostępnienia informacji publicznej”. Dość zastanawiające, że według pierwszej prezes Sądu Najwyższego niezgodne z konstytucją mogą być użyte w ustawie terminy, które… występują też w konstytucji.

Czytaj też: 10 największych afer PiS

Od dwóch miesięcy czekam na informację

Małgorzata Manowska ocenia, że za niekonstytucyjne powinny być uznane przepisy, które nakładają na władze obowiązek udostępniania informacji „o osobach pełniących funkcje publiczne, mające związek z pełnieniem tych funkcji” także w odniesieniu do informacji prywatnych. Zarzuca też, że obecne regulacje nie pozwalają zweryfikować, jaki jest interes osoby lub organizacji, która domaga się informacji.

Jeśli Trybunał podzieli to stanowisko, stworzy kolejne – i uniwersalne – wytrychy do nieudzielania informacji, z czym i tak od dawna mamy problem. Obywatele, wśród nich dziennikarze i działacze organizacji pozarządowych, już na mocy obecnej ustawy nie są w stanie uzyskać wiadomości nawet o najściślej rozumianym funkcjonowaniu organów władzy publicznej. Wyznanie z własnego doświadczenia kontaktów z Ministerstwem Edukacji i Nauki (wcześniej Edukacji Narodowej): od dwóch miesięcy czekam na informację, kto jest powołanym przez Przemysława Czarnka pełnomocnikiem ds. połączenia resortów nauki i edukacji. Od prawie miesiąca – na informację o tym, ile osób zostało zwolnionych, a ile zatrudnionych w wyniku połączenia ministerstw. Resort – według ustawy o dostępie do informacji publicznej – powinien odpowiedzieć w dwa tygodnie. Nie odpowiada mimo kolejnych ponagleń. Multum podobnych doświadczeń ma na koncie bardzo wielu polskich dziennikarzy.

Podobnie organizacje zajmujące się dostępem do informacji publicznej. Sieć Obywatelska Watchdog Polska, która od lat działa na rzecz jawności w życiu publicznym, nie doczekała się odpowiedzi na prawie połowę z ponad 80 pytań związanych z koronawirusem, a wysłanych w ubiegłym roku do urzędów i instytucji. Nie odpowiedziano w terminie także na żaden z 30 wniosków skierowanych przez sieć do spółek skarbu państwa.

Urzędnicy nie odpowiadają, nawet gdy nie mają nic szczególnego do ukrycia. Boją się jednak, że gdy odpiszą, ktoś może skrytykować podjęte decyzje. A gdy nie odpowiedzą lub odmówią informacji, zwykle nie dzieje się nic. Niektórzy – zwłaszcza zdeterminowani działacze NGO-sów – idą do sądów administracyjnych i czasem czegoś udaje się dowiedzieć. Jednak sądy wcale nie są przekonane, że to wartość. W 2019 r. uwzględniły mniej niż co trzecią skargę na bezczynność (czyli brak odpowiedzi) i połowę skarg na odmowę udzielenia informacji. Ale – bardzo rzadko nakładane – sankcje w podobnych sytuacjach to najczęściej kilkusetzłotowe grzywny. Nie z kieszeni urzędników, tylko z budżetów urzędów, czyli nas wszystkich – podatników.

Czytaj też: Jak szykanowani są prokuratorzy krytykujący władzę

Usankcjonują patologiczną praktykę?

W zetknięciu z tymi praktykami jesteśmy właściwie bezsilni. To znaczy: uznajemy za normę, że aby uzyskać rzetelną wiedzę o tym, co się dzieje, jakie decyzje są podejmowane i dlaczego – w państwie, gminie czy urzędzie – w przytłaczającej większości przypadków nie ma sensu pytać oficjalnie. Lepiej szukać przecieków, nieoficjalnych kanałów, prywatnych znajomości, pytać „na mieście”. To gorzki paradoks. To nie jest norma. Prawo do uzyskiwania informacji jest uznawane za jedno z fundamentalnych we wszystkich krajach demokratycznych. Jest prawem człowieka, należy do podstawowych instrumentów zapewniających wolność.

I działa tu sprzężenie zwrotne. Eksperci pracujący w obszarze informacji publicznej zwracają uwagę, że kraje, które traktują to prawo poważnie, idą cywilizacyjnie do przodu – wsłuchując się w krytykę i reakcje obywateli na decyzje władz. Od pewnego czasu przewija się też głos, że owszem, polskie prawo o dostępie do informacji publicznej trzeba zmienić, ale w przeciwnym niż postuluje prof. Manowska kierunku – tak by usunąć przymiotnik „publiczna”.

Dziś to częsty unik stosowany przy odmowach odpowiedzi na wnioski: żądana informacja nie jest uznawana za „publiczną”. Intencje twórców polskiego ustroju były zgodne z podejściem w państwach Zachodu: że obywatel ma prawo wiedzieć wszystko o funkcjonowaniu swojego państwa, miasta czy gminy; wyjątki są bardzo nieliczne (prawo do prywatności czy ochronę danych osobowych regulują osobne przepisy). I nie musi w żaden sposób uzasadniać swojego „interesu”, tłumaczyć się, do czego mu ta wiedza potrzebna. Jeśli Trybunał Konstytucyjny kierowany przez Julię Przyłębską podzieli stanowisko pierwszej prezes Sądu Najwyższego, usankcjonuje to, co dotychczas uznawaliśmy za praktykę wciąż jednak patologiczną.

Władze państwa mają już w swoich rękach TVP i Polskie Radio, dużą część rynku mediów lokalnych, a podatkiem medialnym próbują zdusić kolejnych niepublicznych nadawców. Jako obywatele nieubłaganie tracimy kolejne narzędzia, by dowiadywać się i rozumieć cokolwiek z tego, co wokół nas się dzieje.

Czytaj też: Mnożą się wątpliwości wokół majątku Morawieckiego

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną