Gdy wydaje się, że wszystko, co miał powiedzieć, już powiedział, a co miał zepsuć – zepsuł, pojawia się z nową narracją, która wszystko wywraca. Antoni Macierewicz niedawno ogłosił, że odkładana miesiącami publikacja raportu jego smoleńskiej podkomisji już nastąpiła. I to dawno temu. „Ten raport został przedstawiony w Sejmie 30 lipca zeszłego roku” – z takim komunikatem wystrzelił na antenie TV Trwam w ostatnich dniach stycznia. W kolejnym zdaniu dodał, że choć od tamtego dnia minęło pół roku, to „do dzisiaj ten raport nie został opublikowany przez telewizję publiczną”, przez co „nie może się z nim zaznajomić cała Polska”. A więc to Jacek Kurski jest winny temu, że „kłamcy smoleńscy mogą twierdzić, że Prawo i Sprawiedliwość, mając wszystkie narzędzia, nie pokazało prawdy o zbrodni smoleńskiej”.
W MON, któremu formalnie podlega podkomisja – zdziwienie. Raptem kilkanaście dni wcześniej w tej samej stacji Macierewicz mówił, że raport, którego publikacja ciągnie się jak brazylijska telenowela, będzie ogłoszony, „gdy skończy się pandemia”. – Żaden raport do nas nie trafił. A jeśliby trafił, to zgodnie z prawem podkomisja zakończyłaby pracę – mówi ważny urzędnik z kierownictwa resortu obrony. Dopóki zaś raportu nie będzie, może spokojnie działać dalej, bo przepisy – uchwalone, o ironio, za rządów PO – gwarantują jej pełną niezależność.
Macierewicz, czyli realne szkody partii
O co więc chodzi? Raport, o którym mówił szef smoleńskiej podkomisji, to prawie półtoragodzinny film mający dowodzić, że w tupolewie doszło do wybuchów z użyciem heksogenu. Macierewicz zaprezentował go podczas posiedzenia sejmowej komisji obrony, które odbyło się właśnie 30 lipca.