W tym roku majówka jest wyjątkowo krótka; kalendarzowo nie złożył się żaden pomost, jak choćby w 2018 r., gdy przy trzech dniach urlopu dawało się wykroić aż dziewięć dni wolnych od pracy. W sumie może i dobrze, bo widać, jak trudno jest już utrzymać przedłużające się zakazy imprez, spotkań, podróży; jak powszechnie są one ignorowane, omijane. Długi majowy weekend to byłaby czysta prowokacja, zwłaszcza że media codziennie pokazują obrazki z krajów, gdzie życie wraca już stopniowo do przedcovidowej swobody: Izrael, Portugalia, Dania, Szwajcaria, Anglia; nawet Węgrzy otworzyli hotele i siłownie (dla zaszczepionych). U nas zaufanie do nakładanych przez rząd rygorów i skłonność do ich przestrzegania nigdy nie były zbyt wysokie; a kwietniowe sondaże potwierdzają, że większość Polaków, w tym zwłaszcza młodzi, już zupełnie nie boi się zachorowania. Zresztą ponad 40 proc. ogółu społeczeństwa nawet nie zamierza się szczepić (o antyszczepionkowych postawach pisze Paweł Walewski). Psychologicznie i emocjonalnie już żegnamy się z covidem. Władze też podtrzymują nastrój końca wyrzeczeń: bo jesteśmy na krzywej spadkowej; bo „dzięki staraniom rządu” jadą do Polski miliony szczepionek i za parę tygodni właściwie każdy chętny będzie miał do nich dostęp; a zaraz zostaną ogłoszone kolejne poluzowania. Ta mieszanka zmęczenia i obietnic działa jak mocny środek znieczulający.
Pewnie dlatego tak milcząco przechodzimy nad jednym z największych dramatów we współczesnej historii Polski: właśnie, licząc od początku pandemii, przekroczyliśmy symboliczną granicę 100 tys. „nadmiarowych” – czyli ponad średnią wieloletnią – zgonów. Przeciętna dzienna liczba śmierci z powodu Covid-19 wynosiła w minionym tygodniu ponad pół tysiąca.