Gastronomia otworzyła sale po siedmiu miesiącach lockdownowego niebytu i noc z piątku na sobotę miała upłynąć pod znakiem gorączki oraz szturmu na restauracje, bary i kluby. Ale biznes budzi się do życia niemrawo. Na stołecznym placu Zbawiciela nie było wieczorem zwykłego dla weekendu ścisku. W jednym z barów wręcz pustki, zajęte raptem cztery stoliki; barmanka pocieszała się, że wieczór jeszcze młody.
Pod popularnymi lokalami na Poznańskiej kłębił się już większy tłum, nieprzystający jednak do zwykłej przedpandemicznej normy, gdy klientela tamowała chodniki. – Trzy godziny bez kursu, nie tego się spodziewałem – narzekał o trzeciej nad ranem Jerzy, taksówkarz. Mówi, że zupełnie inaczej było przed dwoma tygodniami, gdy zezwolono na konsumpcję w ogródkach, a godziną zero była północ, z piątku na sobotę.
Będzie słono
Wznowienie działalności przez restauracyjne ogródki w połowie maja pobudziło apetyt rodaków na konsumpcję, którą określali jako „godną”, czyli z usługą full service do stolika. Z danych zebranych przez analityków z PKO Research wynika, że w weekend ogródkowego otwarcia płatności realizowane przez gości za pomocą kart niemal zrównały się ze szczytem ubiegłorocznego sezonu wakacyjnego, gdy trwało w najlepsze poluzowanie restrykcji po pierwszej fali pandemii.
Rządowe rozporządzenie przestrzega wprawdzie, że w dalszym ciągu obowiązują rygory: odstęp między stolikami (chyba że zainstalowano między nimi przegrodę) oraz konieczność pozostawienia co drugiego stolika wolnego. Ale rozporządzenie sobie, a życie sobie. Właściciele restauracji – po siedmiu miesiącach przymusowej bezczynności i niezarabiania – chcą się odkuć. Goście nie sprawiają wrażenia zaniepokojonych faktem, że tuż obok biesiadują nieznajomi.