Zapowiadał, że kiedy już sięgnie po prezydenturę, weźmie ze sobą do pałacu bokserski worek treningowy. Za młodu stoczył w ringu kilka walk, ale pasja została mu do końca. Po najwyższy urząd nie zdołał sięgnąć, a swoje życie Andrzej Lepper zakończył dokładnie dziesięć lat temu na haku i sznurze od worka.
Wtedy była to po prostu sensacja w środku sezonu ogórkowego. Media opisały smutny finał tej zadziwiającej kariery: paroletnią wegetację na politycznym marginesie, długi, samotność. Wyszła z tego uniwersalna przypowieść o władzy, która zniewala pożądających jej śmiałków i bezlitośnie na koniec wypluwa.
Na prawicy pojawiały się już zwiastuny teorii spiskowej o skrytobójstwie polityka, który posiadł tajemną wiedzę o rządzącej Platformie. Ale takie to były wtedy czasy; kraj spowijała smoleńska mgła i chętnie dawano wiarę opowieściom o „seryjnych samobójcach”. Sam Lepper wkrótce jednak zniknął z medialnych radarów.
Symbolicznej puenty dostarczył pogrzeb w rodzinnych stronach na środkowym Pomorzu. Z wyraźnym podziałem na wyeleganconą dawną elitę Samoobrony oraz tubylców z lichych okolicznych gospodarstw. Pierwsi dostali prestiżowe miejscówki w kościele, a drudzy mokli na deszczu i złorzeczyli na tamtych i podły ludzki los. Chłopska rewolta ostatecznie dobiegła końca.
1.
Był enfant terrible polskiej polityki przełomu stuleci. Mówił o swoim ruchu, że to „bicz Boży” na złodziejskie elity. Media lubowały się w analogiach do Jakuba Szeli. Z kolei wielkomiejskiemu inteligentowi Lepper po prostu nie mieścił się w głowie. Swojski i przaśny, stał się obiektem wyższościowej drwiny. A zarazem budził realny strach. Uosabiał mroczne instynkty polskiego ludu, który być może już nigdy nie dojrzeje do demokracji. Był przybyszem z tajemniczej krainy, która zaczynała się tuż za rogatkami wielkich miast.