Stał się symbolem zaprzaństwa, giętkości kręgosłupa, trwania u władzy za cenę rezygnacji z własnych poglądów – choć mocarze polskiej polityki, Kaczyński i Tusk, po wielokroć zmieniali zdanie na różne ważne tematy. Jednak to Jarosław Gowin był tematem żartów ludu polskiego o tym, jak to głosował, ale się nie cieszył.
A przecież bilans jego obecności w polityce nie jest tak jednoznacznie negatywny. Ponad rok temu to jego twardy opór nie pozwolił PiS przeprowadzić wyborów kopertowych, a kilka miesięcy temu uratował przyjęcie unijnego budżetu. Jako minister sprawiedliwości w rządzie PO-PSL deregulował różne zawody, o co taksówkarze czy przewodnicy turystyczni mają do niego pretensje do dzisiaj, a jako minister nauki i szkolnictwa wyższego w rządzie PiS przeprowadził (poprzedzoną powszechnymi konsultacjami ze środowiskiem, co było wyjątkiem w tym gabinecie) sensowną reformę polskiej nauki. Udowodnił, że jest w polityce nie dla samego trwania, ale w celu zmieniania rzeczywistości w kierunku, który wydawał mu się dobry.
Oczywiście nie byłby sobą, gdyby po deregulowaniu gospodarki w rządach PO nie upaństwawiał jej następnie w gabinetach Zjednoczonej Prawicy, a po zreformowaniu nauki nie głosował dziarsko za wotum zaufania dla ministra Czarnka, który z charakterystycznym dla niego prostactwem niszczy efekty tych zmian. Cały Gowin – chciałoby się powiedzieć.
Tym, co chyba najbardziej irytowało ludzi w jego zachowaniu, nie była częsta zmiana poglądów (co – jako się rzekło – zdarza się także innym), ale chęć odgrywania przez cały czas roli moralisty. Miało się wrażenie, że widzi się on w roli Katona Młodszego i że całemu otoczeniu stawia wyśrubowane wymagania etyczne – nie zauważając, że sam postępuje czasami co najmniej haniebnie.