W Europie dzieją się rzeczy niepokojące, które wskazują na jej dekadencję i schyłkowość – przestrzegał Jarosław Kaczyński w 2014 r., gdy w konkursie Eurowizji zwyciężała piosenkarka Conchita Wurst, która mimo że była mężczyzną i posiadała brodę, mówiła o sobie w formie żeńskiej.
Nieco później na partyjnej konwencji w Koninie prezes wywołał niepokój, ujawniając, że przeczytał, iż na świecie jest osiemdziesiąt kilka płci. Zdaniem prezesa i polskich biskupów mnożenie płci ma charakter antypolski, jest wymierzone w nasze wartości, a także prowadzi do zboczeń i rozpadu tradycyjnej rodziny. Ma też zły wpływ na młodzież, która zamiast interesować się lekcjami, wykazuje niezdrowe zainteresowanie własnym ciałem w celu ustalenia, jakiej dokładnie jest płci.
Innym problemem jest zacieranie się różnic między mężczyzną a kobietą. Czytam, że jeden z amerykańskich biskupów domaga się, aby nowo przyjęci seminarzyści przedstawiali wyniki badań i testów DNA potwierdzających, że są mężczyznami, a nie kobietami. Pozwoli to wyeliminować sytuacje, w których do seminariów dostają się osoby udające mężczyzn. Amerykański episkopat poinformował, że do jednego z seminariów przyjęto niedawno „kobietę podającą się za mężczyznę”. Osobie tej po urodzeniu błędnie oznaczono płeć jako żeńską.
Nie wiadomo, jakie stanowisko w tej sprawie zajmuje Bóg, ale wspomniany biskup uważa, że trzeba zachować czujność i do wyższych seminariów duchownych przyjmować tylko mężczyzn, którzy „posiadają wymagane cechy fizyczne i psychiczne”. Pytanie, czy przedstawienie wyników badań i testów DNA wystarczy? Wyniki testów można kupić albo sfałszować, dlatego uważam, że biskupi, którzy wyrażą taką chęć, powinni móc osobiście sprawdzać, czy dany seminarzysta ma wymagane cechy fizyczne.