Na odchodne z rządu Jarosław Kaczyński zostawia „wielki plan” powiększenia armii do 250 tys. zawodowego wojska. Wykonanie powierzy Mariuszowi Błaszczakowi, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa obejmie po Kaczyńskim fotel wicepremiera od bezpieczeństwa, a kto wie, może pokieruje rządem na przedwyborczej prostej. Błaszczak zostanie jednak spadkobiercą mitu i długu. Realność ponaddwukrotnego rozrostu armii i jednocześnie jej nowoczesnego uzbrojenia jest znikoma, nawet przy podniesieniu budżetu obronnego do 2,5 proc. PKB. Ale jak wiadomo z poprzednich planów PiS, mitom realność tylko szkodzi, a celem nie jest dotrzymanie obietnic. Nikt już nie pamięta o Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju z pierwszej kadencji, efekty transferów socjalnych w przerażającym tempie pożera inflacja, a samochody elektryczne, nowa luxtorpeda i promy ze Szczecina to jedynie obiekty kpin i memotwórcze inspiracje. Sukces państwowej ekonomii właśnie się kończy, a PiS dramatycznie potrzebuje nowego przesłania mającego jeszcze raz skutecznie zmobilizować wyborców. Partia najwyraźniej postawiła na bezpieczeństwo przez militaryzację.
Dlatego od dłuższego czasu słychać, że wojna trwa, a Polska jest ofiarą ataku. Fronty otwierają przeciwnicy zdeklarowani – na Wschodzie, oraz ukryci – na Zachodzie. Państwo i naród muszą się bronić. To wizja walki samotnej, niemal straceńczej. Do tej pory polscy politycy przekonywali wątpiących, że w razie zagrożenia sojusznicze wsparcie jest niepodważalne, a NATO ma plany na każdą ewentualność. Dziś prezes PiS mówi, że Polska musi się bronić samodzielnie, bo wojskowa pomoc NATO może nadejść za późno. To jeszcze nie całkowite zakwestionowanie wiarygodności sojuszu obronnego, w którym jesteśmy od 23 lat, ale sygnał, że PiS nie ufa w skuteczność i szybkość reakcji NATO.