Już przed dramatycznymi zdarzeniami w okolicach przejścia granicznego w Kuźnicy coraz wyraźniej zaczynał się rysować ponowny trend spadkowy Prawa i Sprawiedliwości. Jak można się domyślać, wywołany przede wszystkim galopującą drożyzną, odnowieniem sporu o aborcję po śmierci Izabeli z Pszczyny i lawinowym wzrostem zachorowań na covid. Eskalacja napięcia na granicy pomogła jednak rządzącym przykryć trudne kwestie i odzyskać polityczną inicjatywę, co zapewne na jakiś czas ustabilizuje sondażowe słupki.
I trudno się temu dziwić, gdyż konflikt z reżimem Łukaszenki sam w sobie jest poważny, a dalszy rozwój wypadków – dalece niepewny. W takich momentach społeczeństwa zazwyczaj instynktownie konsolidują się wokół aktualnej władzy. PiS robi też jednak sporo, aby efekt „mobilizacji wokół flagi” dodatkowo wzmocnić. Służy temu przede wszystkim militaryzacja oficjalnego języka, nasycanie go patosem, historycznymi metaforami, których mnóstwo posypało się z oficjalnych trybun 11 listopada. „Będziemy bronić pokoju w Europie” – stwierdził wizytujący granicę premier Morawiecki.
Te zabiegi padły na podatny grunt, bo nawet media odległe od obozu Kaczyńskiego przyjmowały podsuniętą konwencję. Uzbrojony język nie pozostawia jednak większej przestrzeni dla krytycznej refleksji ani odruchów etycznych. Po zajściach w Kuźnicy uwięzieni na granicy ludzie w oczach opinii publicznej ostatecznie stali się „żywymi tarczami”. Już nie podmiotem rozgrywającego się od miesięcy dramatu, tylko narzędziem w ostrym konflikcie z wrogim sąsiadem (i stojącym za nim mocarstwem).
Nowy trend
I nie było już na to rady, o czym przekonał się jeden z liderów Lewicy, który pierwsze medialne relacje z granicy jeszcze zdążył skomentować na Twitterze zgodnie z dotychczasową linią swojej formacji – czyli kontrastując determinację nieszczęsnych uchodźców oraz bezwzględność polskich służb granicznych – po czym kilka godzin później pracowicie owe wpisy kasował.