Przygody czterech wystrojonych kobiet w Nowym Jorku śledził swego czasu cały świat. Teraz wracają jako pięćdziesięciolatki. Kiedy czytamy, co mówią w wywiadach odtwórczynie głównych ról, nie możemy się powstrzymać przed wyobrażaniem sobie, jak wyglądałby ten film dziś w Polsce i kto zagrałby w nim główne role.
Felietonistka Carrie, zatwardziała singielka w męczącej relacji z migającym się od zobowiązań brunetem, jest naszym niedościgłym wzorem, ale wyłącznie ekonomicznym. Z jednego felietonu na temat heteroseksualnych związków jest w stanie zarobić na mieszkanie ze schodkami, buty i furę strojów. My nie, dlatego postanowiłyśmy we dwie zagrać Carrie w polskim odpowiedniku kręconego po latach „Seksu w wielkim mieście”. Jako żony felietonowe dzielimy rubrykę, podzielimy się i rolą (oraz honorarium).
Nasza Carrie będzie tłukła felietony w PKP, wyjadając z dna torby okruchy herbatników i przeklinając nieczynny wagon restauracyjny. Za pomocą komórki będzie pilotowała sprawy rodzinno-domowe, dopóki telefon nie piknie ostatecznie, bo zapomniała ładowarki. Bądź co bądź, pociąg odjeżdżał o 5 rano – helou Szczecin, nadjeżdżam! – o ile przewoźnik nie zafunduje opóźnienia. Stroje nasza Carrie będzie miała barwne, bo pochodzą z różnych epok życia, a Polka niczego nie wyrzuca: legginsy z liceum, marynarka z pierwszej porządnej pracy, buty z wymianki, czapka-gift z festiwalu literackiego i nowiutkie dresy, czyli hit pandemii.
Na słynny niedzielny brunch wybierzemy się z przyjaciółkami, które dobierzemy sobie tak, żeby na pewno się nie nudzić. Poczekamy zatem, aż z mszy wyjdą nasze koleżanki: Agata, Kaja i Elżbieta. Agata jest milkliwa, Kai gęba się nie zamyka, a Elżbieta jak mówi, to jakby maszerowała w podkutych butach. Będziemy jeść golonkę z chrzanem i wymieniać się uwagami o życiu.