W tzw. lex Czarnek – czyli nowelizacji prawa oświatowego, która właśnie trafiła na biurko prezydenta – najważniejszą kwestią jest zwiększenie wpływu państwa i jego partyjnych organów na dyrektorów szkół, a tym samym na kształcenie i wychowanie dzieci i młodzieży. Reszta zmian jest w jakimś sensie drugoplanowa wobec wzmocnienia roli kuratorów na powoływanie oraz odwoływanie osób kierujących szkołą. Skutkuje to właśnie wspomnianym zwiększeniem wpływu państwa na proces edukacji.
To, kto powinien mieć ostateczny wpływ na kształtowanie młodych ludzi, jest co najmniej kwestią dyskusyjną, bo wcale nie jest oczywiste, że ostatecznie nie powinno być to właśnie państwo, a nie rodzice (np. ci patologiczni) czy samorządy (jeśli są skorumpowane lub upolitycznione). Ale PiS w tej materii chyba nie miało żadnych wątpliwości: dzieci należą do państwa, a ono – jak widać – do partii rządzącej. Koniec, kropka.
Inna sprawa, że musi zadziwiać wiara prawicy w to, że tych kilka godzin w szkole może zdecydować o tym, co myśleć będą dzieci i w co wierzyć będzie młodzież. Dorobek neuronauk wskazuje, że w pierwszym okresie życia największy wpływ na młodego człowieka ma środowisko rodzinne, a potem… grupa rówieśnicza. Wcale nie nauczyciel czy kurator. Ale prawica wie swoje i zawsze, gdy dochodzi do władzy, to gmera w programach szkolnych i liście lektur (zideologizowana lewica zresztą też). Tak jakby wyrzucenie z niej Gombrowicza mogło ustrzec kolejne pokolenia „chłopięć” od demoralizacji, a dołożenie do niej wierszy Wojtyły czy kazań Wyszyńskiego mogło wzmocnić w dziewczętach cnoty niewieście.
Ale przy okazji uchwalania lex Czarnek doszło do czegoś, co każdego politologa powinno zmrozić, a co zostało powszechnie przyjęte przez wszystkich ze zrozumieniem, a nawet z pochwałą.