Rosyjska agresja na Ukrainę wywołała u nas społeczny wstrząs, jakiego nie przeżyliśmy od czasów katastrofy smoleńskiej, a wcześniej śmierci Jana Pawła II. Jak tylko pierwsze rakiety spadły na Kijów, uwaga Polaków skupiła się niemal wyłącznie na wojnie. Obserwatorzy ruchu w sieci szacowali, że zasięgi postów o konflikcie w mediach społecznościowych sięgały u nas w pierwszych dniach konfliktu niebywałego poziomu 500–600 mln. To niemal dziesięciokrotnie więcej niż po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji, który w ostatnich latach był rekordzistą, jeżeli chodzi o stopień przykucia publicznej uwagi.
Emocją towarzyszącą większości z nas jest strach. Badani przez IBRiS (na zlecenie „Rzeczpospolitej”) w pierwszych dniach wojny oceniali swoje uczucia w dziesięciopunktowej skali: od spokoju do przerażenia. Aż 43 proc. wskazało najwyższy poziom. Ogólnie bojących się jest niemal dwa razy więcej. Czego się boimy? Przede wszystkim naruszenia bezpieczeństwa i polskich granic, w dalszej kolejności – załamania gospodarczego i braków w zaopatrzeniu. Można się zresztą domyślać, że po nieco późniejszym komunikacie Putina o postawieniu rosyjskich sił nuklearnych w stan gotowości w polskich domach zrobiło się jeszcze straszniej.
Strach natychmiast przełożył się na społeczne zachowania. Podobnie jak na początku pandemii Polacy zaczęli gromadzić zapasy. W badaniu IBRiS co czwarty respondent deklarował chęć wyjazdu z kraju w sytuacji ataku na Polskę. Ale przy okazji rozkwitła wcale nie mniejsza empatia wobec bohatersko broniących swej ojczyzny Ukraińców, co najlepiej ilustruje skala bezinteresownej pomocy dla ofiar wojny i uchodźców. Być może otworzyły się w naszych głowach skrytki z narodowymi archetypami i w ukraińskich zmaganiach „za wolność naszą i waszą” po prostu ujrzeliśmy samych siebie.